Właściwie można powiedzieć: co za różnica? W Gdańsku wprawdzie powstała "Solidarność", ale w Krakowie jest Wawel, tu była kiedyś siedziba królów Polski. Jednak potem królowie przenieśli się do Warszawy. A w Warszawie jest Zamek Królewski. Tu była też centrala kampanii wyborczej "Solidarności" w 1989 roku – w kawiarni Niespodzianka... 4 czerwca świętowaliśmy zwycięstwo w całej Polsce, więc nikt by się nie dziwił Donaldowi Tuskowi, gdyby od początku zdecydował się na miejsce inne niż Gdańsk.
Ale kiedy premier niespodziewanie przenosi obchody na Wawel, to zachowuje się, jakby chciał ukarać swoje rodzinne miasto i jego mieszkańców za to, że tu ma siedzibę "Solidarność", że tu stoi stocznia i pomnik z trzema krzyżami. Trochę wygląda to jak decyzja Mieczysława Rakowskiego, który w 1988 roku – także za karę – postawił Stocznię Gdańską w stan likwidacji.
Nie jestem w stanie uwierzyć, że szef rządu akurat w Gdańsku boi się zadymiarzy. Związkowcy, jeśli zechcą, to równie dobrze mogą zablokować Kraków, podobnie jak od czasu do czasu blokują Warszawę. Nie sądzę też, aby premier obawiał się o bezpieczeństwo zagranicznych gości – bo to by oznaczało, że nie ufa policji i Biuru Ochrony Rządu.
O co więc chodzi? Tusk chyba zdał sobie sprawę, że wraz z kryzysem przyszła pogoda dla związków zawodowych. Że nadchodzi czas masowych antyrządowych demonstracji, które mogą nadwerężyć popularność Platformy Obywatelskiej i samego Donalda Tuska – kandydata tej partii na prezydenta. Premier wykonuje więc uderzenie wyprzedzające. Chce skompromitować "Solidarność".
Nie mam nic przeciw temu, aby policja siłą wywlekała syndykalistycznych działaczy z okupowanych przez nich biur poselskich, aby rozpędzała ich nielegalne demonstracje. Będę miał ogromną satysfakcję, jeśli szef rządu – w zapowiedzianej telewizyjnej debacie – pokona na argumenty związkowych liderów. Ale czuję niesmak, kiedy Tusk – z czysto partyjnych pobudek – przedstawia działaczy "Solidarności" jako niebezpiecznych bojówkarzy.