W ten sposób stał się w swej partii wielkim specjalistą od marketingu politycznego. Jak wielkim – pokazała impreza w pałacu Na Wodzie.
[wyimek][b][link=http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/2010/05/18/w-cieniu-gigantow/]skomentuj na blogu[/link][/b][/wyimek]
Aż szkoda, że zaproszeni na nią nestorzy PO przyćmili pomniejszych celebrytów, na przykład aktora Andrzeja Chyrę. Ten idealnie zaprezentował, do jakiego wyborcy się Platforma zwraca: do takiego, który nie chce się zajmować sprawami publicznymi, nie chce o nich myśleć, i faktycznie nie myśli, do tego stopnia, że nawet nie wie, jak jego kandydat ma na imię.
Nie powinna też umykać uwadze iście gombrowiczowska historia Marka Majewskiego. Od zawsze miał on poglądy, powiedzmy, "umiarkowana udecja", niejadowite, ale od prawicy odległe. I w takim też duchu tworzył pokpiwające z PiS piosenki o peronie we Włoszczowie czy koalicji z Lepperem. Na swoje nieszczęście pracował razem z Marcinem Wolskim, co wystarczyło, aby został ogłoszony "dworskim satyrykiem" Kaczyńskiego, oplutym, wykpionym i obrzydzonym przez medialną sforę salonu.
Wydawało się, że udział w komitecie honorowym kandydata "dumy polskiej szlachty" pozwoli mu wreszcie zdjąć z siebie niezasłużone odium, i w pewnym sensie pomogło. Tyle że jego wierszyk, w całości nieprzekraczający żadnych granic, obcięty do jednego wersu i sklejony w telewizji z "setkami" strzykających jadem "strasznych dziaduniów", ustawił go, ze skraju w skraj, w pozycji równie niekomfortowej. I tak oto dowiedzione zostało raz jeszcze, że – w istocie – "przed gębą nie ma ucieczki, jak tylko w inną gębę". Zwykle jeszcze gorszą.