Było zatem dużo edukacji seksualnej dla dzieci i młodzieży. Było rozdawanie kondomów w szkołach. Było wręczanie 16-latkom pigułek wczesnoporonnych. I jeszcze więcej edukacji seksualnej. I jeszcze więcej prezerwatyw. Były także instruktażowe broszury (o wielce wymownym tytule "Pleasure"), wydawane przez tamtejszą służbę zdrowia, wedle których nauczyciele mieli mówić dzieciom o zaletach "codziennego orgazmu" i namawiać do masturbacji.
Było promowanie różnych "modeli rodziny", łącznie ze stwierdzeniem, iż rodzina tak naprawdę "nie ma znaczenia dla społeczeństwa", a rosnąca liczba separacji na Wyspach to "pozytywne zjawisko" (Harriet Harman, pani minister ds. równości w rządzie Gordona Browna).
A na końcu były wielkie oczy i zdumione miny ekspertów, gdy okazywało się, że te wszystkie środki jakoś nie przekładają się na mniejszą liczbę niechcianych ciąż, że 280 mln funtów wydanych w ciągu ostatnich dziesięciu lat zostało wyrzucone w błoto, że statystyczne słupki, zamiast maleć, idą w górę. Eksperci przyjrzeli się owym słupkom, podrapali w głowy i zaproponowali… kolejne 20 milionów na edukację seksualną i kolejne śmiałe innowacje. M.in. pomysł, by państwowi urzędnicy wysyłali uczennicom esemesy z przypomnieniem, kiedy powinny łyknąć swoją tabletkę.
Owi eksperci chyba liczą na to, iż brytyjskie nastolatki, gdy już dowiedzą się wszystkiego o "pleasure", a ich cyklem miesiączkowym będzie sterował telefon komórkowy, przestaną uprawiać seks. Ale przecież nie można być niczego pewnym, więc na wszelki wypadek trzeba im jeszcze zareklamować usługi aborcyjne w telewizji. Niedługo pojawią się zapewne także reklamy "zestawów aborcyjnych zrób to sam" – skoro można już kupić podobny zestaw do eutanazji.
Nic mnie już nie zdziwi. Nawet jeśli Wielką Brytanię wkrótce pochłonie Atlantyk.