Semka wspomina zjednoczenie Niemiec

To już 20 lat. Już za dwa dni, w najbliższą niedzielę 3 października Niemcy fetować będą dwie dekady zjednoczenia

Publikacja: 01.10.2010 08:00

Piotr Semka

Piotr Semka

Foto: Fotorzepa, Kuba Kamiński Kub Kuba Kamiński

Dobrze pamiętam ten dzień w Berlinie – 20 lat temu była to środa. Nad Szprewę przybyłem jako reporter zapomnianego już solidarnościowego „Tygodnika Gdańskiego”.

Nocowaliśmy w jakimś groszowym tureckim pensjonacie przy „Witti”, czyli Wittenbergerplatz. Muru już prawie nie było – dzielni enerdowscy Grenschutze rozbierali jego ostatnie, najbardziej oddalone do centrum fragmenty z takim samym zapałem, jak wcześniej go strzegli. Otrzymaną wtedy w biurze prasowym mapę Berlina (duży reklamowy napis – „pierwsza mapa zjednoczonego miasta”!) trzymam do dziś – dzięki niej wiem, którędy przebiegał mur.

Wraz z koleżanka po piórze Joanną Jarzymowską docieraliśmy do skromnych mieszkań postaci z enerdowskiej opozycji - Baerbel Bohley czy Wolfganga Templina - aby odkryć, że nie mają ochoty na komentowanie zjednoczenia. Niewielu ludzi z dawnej opozycji odnalazło się w nowej niemieckiej polityce. Ale wieczorem tłum pod Reichstagiem oczekujący na wciągnięcie flag nowych landów był tak zbity, ze tylko dotarcie do „wzwyżki” dla prasy pozwoliło nam cokolwiek zobaczyć. Wszelkie niewygody łagodziła świadomość, że oglądamy, jak tworzy się historia.

Poniżej możecie państwo przeczytać reporterski efekt naszej wyprawy, jaki ukazał się w „Tygodniku Gdańskim” 14 października 1990 roku. Mieliśmy wtedy z Joanną po 25 lat, więc wybaczcie nam nieznośny styl odkrywania z emfazą prawd dziś już banalnych. A garnirowanie tekstu cytatem z Kaczmarskiego – to jeszcze jeden znak tamtejszych czasów.

[i][srodtytul]"Niebo nad Berlinem"[/srodtytul]

Wschodni Berlin podniecony i wyflagowany chorągwiami i proporcami nowych landów. Wszyscy krzątają się wokół przygotowań do zjednoczeniowej nocy. Ponad milion gości. Na ulicach przybysze z prowincji - w saksońskich czy turyńskich strojach. Ale podekscytowanie czuć właściwie tylko we wschodniej części miasta. Berlin Zachodni żyje swoim życiem. Dawno odzwyczaili się od patriotycznych uniesień, za to w ciągu roku poznali smród trabantów i nieokrzesanie wschodnich braci.

Centralny punkt to oczywiście Brama Brandenburska. Koło bramy na dźwigu w powietrzu wisi właśnie gustowny trabancik, owinięty flagą z młotem i cyrklem.

Tłumy gęstnieją, szerokim strumieniem leje się piwo. Na uroczystej, wieczornej akademii w Teatrze Schauspielhaus dyrygent Kurt Mazur dyryguje „Odę do radości” Beethovena. I Niemcy czują radość. Prawdziwy koniec drugiej wojny światowej. Kończy się pokuta NRD - „taką przebili ich ojczyzną”, śpiewał Kaczmarski. Dziś powstaje IV Rzesza. Kohl dorównał Bismarckowi, ale bez krwi i żelaza. Musimy uznać ich sukces, nauczyć się ich rozumieć, jeśli nie lubić. Ale w rozradowanym tłumie są też

[b]smutne dzieci rewolucji[/b]

To bohaterowie antytotalitarnej opozycji z lat rządów Honeckera. Byli idealistyczni, pacyfistyczni, a nade wszystko bardzo lewicowi. To ich dosięgały największe represje. W październiku i listopadzie 1989 r. stanęli na czele protestów. Ale nie umieli skorzystać z władzy. Ich idealizm przelicytowały wielkie partie z RFN. Gdy naiwnie rezygnując z walki o władzę ogólnokrajową postawili na wybory komunalne, macherzy z CDU i SPD w zgodnym sojuszu wykosili ich w wyborach do władz miasta. Dziś wciąż lansują ideę „Bürgerbewegung” - ruchu obywatelskiego, mając jednak przeciw sobie potężne aparaty partyjne, dysponujące nieporównywalnymi funduszami.

Są osamotnieni. Ich walki o zachowanie odrębności NRD nie podzielili wschodni Niemcy, którzy parli na skróty do dobrodziejstw silnej marki. 28 września (1990 r.) ruchy obywatelskie zakończyły bez sukcesu okupację dawnej siedziby Stasi. Protestowali przeciw amnestii dla byłych funkcjonariuszy oraz przeciw wywiezieniu akt NRD-owskiej bezpieki do archiwum federalnego w Koblencji. Mimo, iż starają się być sumieniem narodu, coraz mniej ten naród rozumieją. Ale zyskali ostatnio sukces: decyzję Sądu Najwyższego RFN, który ... znów podzielił Niemcy. Dawne NRD, to oddzielny okręg wyborczy, co daje szansę dawnym desydentom z NRD na wejście do Bundestagu.

W dzień zjednoczenia o 19 przed ambasadami czterech mocarstw oraz Węgier, Czech i Polski organizują demonstrację na rzecz dobrego sąsiedztwa Niemiec w Europie. Grupa około 15 smutnych brodaczy stoi przed polską ambasadą ze świecami. Tłumy mijają ich obojętni. Wszyscy spieszą się na wielki piknik. Jeszcze rok temu „brodacze” prowadzili tłumy za sobą. Dziś Niemcy idą pod Reichstag sami skandować:

[b]Helmut, Helmut[/b]

Tam właśnie zbierają się największe rzesze, czekając na historyczną godzinę „zero”. Morze flag, reflektory tną niebo. Na trybunie wszyscy wielcy RFN-owskiej sceny politycznej. Weizsäcker, Brandt, Weigel, Genscher. Z polityków NRD-owskich tylko Lothar de Maiziére. Wśród symfonicznej muzyki wszyscy oni czekają na dwanaście uderzeń zegara. Wreszcie stało się, jedność jest faktem! W powietrzu wybuchają tysiące fajerwerków.

Wszyscy liczą, że Kohl powie parę słów do tysięcznych tłumów. Ale wtedy pękają kordony i zdyscyplinowani zwykle Niemcy biegną tuż pod trybunę, na schody Reichstagu. Nie zatrzymują się jednak pod nią, lecz wdrapują się na lożę. Przez chwilę Kohl staje oko w oko z tłumem, a politycy pośpiesznie rejterują wyżej. Oficer ochrony rządu oddaje trzy strzały w powietrze, by powstrzymać napór. Po chwili policja w kaskach i z tarczami wypcha tłuszczę z trybuny.

Kohl w tym czasie jest już w gmachu. Tłum szaleje, w rękach sztuczne ognie. Chóralne „Deutschland, Deutschland, über alles”. Strzelają korki szampanów. Na masz wciągnięta zostaje flaga całego państwa.

W oficjalnych uroczystościach uderza to, iż Bonn nie dzieli się sukcesem.

To RFN przyłącza NRD. To Republika Federalna kupiła za miliony marek wolność u Gorbaczowa. To talent Genschera przełamał opory Rosjan. Kohlowi, kanclerzowi zjednoczenia winni być wdzięczni byli NRD-owcy. To jego święto.

Akredytacje prasowe na uroczystości zjednoczenia załatwiało Biuro Prasowe Bundesrepubliki. Na trybunę przed Reichstagiem zaproszono korpus dyplomatyczny z Bonn, ambasadorów z byłej stolicy NRD nie przewidziano. Z polityków NRD-owskich na stopniach Reichstagu ostał się jedynie de Maiziére. Zabrakło bohaterów dawnej opozycji. Nie zjawił się też Bush ani Gorbaczow. Nie przybyli politycy z zachodnich stolic, nie mówiąc już o Havlu, węgierskim Antalu czy Mazowieckim. Zabrakło międzynarodowego kontekstu uroczystości połączenia - choćby odczytania życzeń sąsiednich narodów na nową historyczną drogę Niemiec. Gdzieś zapodział się Mitterrand, kreowany na osobistego przyjaciela Kohla. Zapomniano o podziękowaniu Węgrom za ich zgodę na masowy „nielegalny” transfer uciekinierów z NRD na Zachód (wydarzenie bezpośrednio wpłynęło przecież na rozpad „czerwonych Prus”).

To nie unia z zachodnim bratem, to zwykły „Anschluss” na warunkach dyktowanych z Bonn.

Liczne rządowe materiały prasowe i kalendaria zjednoczenia na margines spychają doświadczenia „Solidarności”, „Karty 77”, czy lipskich demonstracji zeszłej jesieni. Połykająca „enerdówek” Republika Federalna Niemiec jawi się jako dynamiczna siła, która bez większych trudności potrafi sfinansować wchłonięcie nowych prowincji.

Zapełnienia pustego rynku NRD ożywiło gospodarkę. W ramach unifikacji trzeba zmienić wszystko: szosy, pocztę, bankowość. Tym zadaniem zajmą się firmy z RFN. Ruch w interesie zmniejszy bezrobocie w RFN. Wschodni Niemcy już dziś kupują głównie żywność z Zachodu. Menedżerowie i urzędnicy federalni przejmą nowe stanowiska kierownicze. Przyjemnie być „Kulturträgerem” - nosicielem cywilizacji.

Nie wszystkim to odpowiada. Najbardziej ostro reagują młodzi, czy to wykpiwając narodową fetę happeningiem typu - proklamowanie Autonomicznej Republiki Utopii na wschodnioberlińskim Kollwitzplatz, czy też agresją. W noc zjednoczenia grupy młodzieży zbierają się na Friedrichstrasse skandując

[b]Wir lieben Ostland![/b]

(„Kochamy wschodni kraj!”). Gdy dostrzegają kolumnę rządowych mercedesów z „ludźmi w dobrze skrojonych garniturach”, na szyby lecą pomidory, zaś karoserie dosięgają kopniaki. Policji jest sporo. Dla młodych to koronny dowód, że tworzy się znów państwo policyjne. Mają gdzieś argumenty o demokracji zachodnioniemieckiej. Luźne grupy zbierają się, dmuchając w gwizdki. W tłumie są zwolennicy dawnej NRD, ale i neofaszyści skandujący „Niemcy są Niemcami, wszyscy inni precz”. Obie siły solidarnie wdają się w przepychanki z ciężkozbrojną policją z Zachodniego Berlina.

Manifestacja przeciwników zjednoczenia, która następnego dnia wyruszyła spod Bramy Brandenburskiej w kierunku Reichstagu miała charakter pokojowy. To, w co przekształciła się w drodze powrotnej, na Alexanderplatz obserwatorzy nazwali „zabawą w kotka i myszkę”. Tyle, że w tym wypadku agresorem okazała się uzbrojona w kamienie i „koktajle Mołotowa” myszka. „Kotek” chronił się za pleksiglasem tarcz; osłaniając swoje pozycje strugami z armatek wodnych.

Uczestnicy imprezy, choć stworzyli jednolity front, pochodzili z obu stron muru. Frustracja „dzieci z dworca Lichtenberg” przywiodła ich ku ekstermizmowi. W rozsypujących się kamienicach dzielnicy Pankow mają do wyboru: czerwoną chustkę lewicy albo skinheadowską „szwedkę”. Ramię w ramię z nimi stanęli ich maoistowscy i anarchistyczni przyjaciele z Kreuzberga. Pierwsi, zdesperowani „gniewem klasowym”, z rozkoszą demolowali luksusowe limuzyny przed hotelem Stadt Berlin, drugich nurtował niemiecki kompleks - podświadomy lęk przed samym sobą („ nigdy więcej wielkich Niemiec”, znany choćby z twórczości Güntera Grassa.

Nie wybuchła na szczęście żadna z zapowiadanych dzień wcześniej przez radykałów bomb.

[b]Ostatnie fajerwerki[/b]

Wypogadza się. Noc ustępuje świtowi. Narodowa feta stała się okazją do wystąpień rewizjonistów, którzy — jak mówią w Polsce — mogą znaleźć w byłej NRD lepszy klimat niż na Zachodzie. Co prawda w czasie uroczystości pod Reichstagiem koło trybuny wykwitł 10 metrowy napis „Danzig”, ale zniknął po paru minutach. Także koło Bramy, grupa „wypędzonych” rozdawała odwetowe ulotki. Trzeba jednak jasno zaznaczyć, iż był to jedynie polityczny folklor. Większość nie zwracała na nich uwagi a znaleźli się i tacy, którzy zawzięcie kłócili się z „obrońcami niemieckiego wschodu”.

Świt nad Bramą Brandenburską rozpoczął się pod hasłem „Ordnung muss sein”. Miejsce tłumów i policji zajęli śmieciarze w schludnych kombinezonach. Uniknięto w ten sposób taniej poetyki zdeptanych chorągiewek i baloników, tak często w dzień po zabawie utożsamianych z utraconymi złudzeniami. Część wschodnich Niemiec wracających ze wspaniałej zabawy miała jednak niemiłe przeczucie, że to już ostatnie fajerwerki.

Późno złożone złamanie zrasta się źle. Niemcy ze Wschodu pytają ze smutkiem: „a więc nic nie wnosimy do nowych Niemiec? Ostatnie czterdzieści lat było tylko żartem historii?”. Oficjalne zjednoczenie w wielu dziedzinach będzie jeszcze przez długi czas teorią. Tak jak telefony — mimo, iż zdemontowano mur, łatwiej jest przejść na piechotę przez Bramę Brandenburską, niż dodzwonić się z enerdowskich automatów do zachodniej części miasta...

Gdy opuszczamy Berlin, po dworcu snują się jeszcze grupki wstawionych i otulonych w czarno-czerwono-żółte flagi Niemców. Przypominają naszych rezerwistów.”[/i]

Gdy przeczytałem ten tekst sprzed 20 lat, przypomniałem sobie jeszcze scenkę z S-Bahnu, którym około trzeciej w nocy jechaliśmy spod Reichstagu na nocleg. W naszym wagonie wracała z jakiegoś zjednoczeniowego balu para sześćdziesięciolatków. On w niemodnym fraku, ona w sukni balowej przypominającej filmy z lat 50.

Pamiętam, że widząc ich zniszczone wiekiem twarze uświadomiłem sobie, że jeśli urodzili się około 1930 roku, a po wojnie żyli w NRD, to niemal całe życie przeżyli wpierw pod brunatną, a potem pod czerwoną dyktaturą. Byli godni współczucia, ale też jakoś przerażali swoim enerdowskim zastygnięciem we czasie. A jednak tamta noc 3 października to był ich moment wejścia do życia w godności. Lepiej późno, niż wcale – pomyślałem wtedy, wysiadając z kolejki.

Dobrze pamiętam ten dzień w Berlinie – 20 lat temu była to środa. Nad Szprewę przybyłem jako reporter zapomnianego już solidarnościowego „Tygodnika Gdańskiego”.

Nocowaliśmy w jakimś groszowym tureckim pensjonacie przy „Witti”, czyli Wittenbergerplatz. Muru już prawie nie było – dzielni enerdowscy Grenschutze rozbierali jego ostatnie, najbardziej oddalone do centrum fragmenty z takim samym zapałem, jak wcześniej go strzegli. Otrzymaną wtedy w biurze prasowym mapę Berlina (duży reklamowy napis – „pierwsza mapa zjednoczonego miasta”!) trzymam do dziś – dzięki niej wiem, którędy przebiegał mur.

Pozostało 95% artykułu
Komentarze
Jędrzej Bielecki: Emmanuel Macron wskazuje nowego premiera Francji. I zarazem traci inicjatywę
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Komentarze
Michał Szułdrzyński: Rafał, pardon maj frencz!
Komentarze
Michał Szułdrzyński: Rok rządu Tuska. Normalność spowszedniała, polaryzacja największym wyzwaniem
Komentarze
Jacek Nizinkiewicz: Rok rządów Tuska na 3+. Dlaczego nie jest lepiej?
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Komentarze
Bogusław Chrabota: O dotacji dla PiS rozstrzygną nie sędziowie SN, a polityka