A czasem, by jej wierności dochować, trzeba wielkiego hartu ducha. By taką, na ten przykład, rybę w wigilijny wieczór skonsumować…

Świętej zaiste pamięci kard. Adam Kozłowiecki opowiadał mi o polskich misjonarzach, którzy przywieźli sobie do Zambii rarytas – śledzie w occie. Trzymali je przez wiele tygodni, co jakiś czas wyjmowali z lodówki, przecierali i oczy im się szkliły z tęsknoty za ojczyzną. Ale zawartości słoiczka nie tknęli – ryba czekała na Wigilię. I doczekała się. Tego dnia zakonnicy poczuli dziwny zapach z kuchni. Zbiegli przerażeni i zobaczyli, jak zdumiony smrodem ich murzyński kucharz owe śledzie… smażył. Przecież nie mógł podać surowych, prawda?

Przy tym ekscesie blednie nawet wyczyn afrykańskiej kucharki, która do robionej przez innych misjonarzy wypieszczonej zupy grzybowej dorzuciła warzywa. Uprzednio je usmażywszy, czym skutecznie zabiła smak zupy i zniszczyła bezcenną porcję suszonych prawdziwków.

A o takie specjały, jak można się domyśleć, bywa w buszu trudno, dlatego misjonarze próbowali pewne rośliny na Czarny Ląd implementować. Z marnym skutkiem. Choćby zakonnicom w Ugandzie nie przyjął się mak, żegnajcie więc bożonarodzeniowe makowce, kluski z makiem i inne takie. W kilku znanych mi krajach afrykańskich nie chce rosnąć nasz swojski chrzan, tak przydatny na zupełnie inne święta. Co prawda jakoś tam zaczyna wegetować, ale jak przychodzi co do czego, to zdycha.

Nic dziwnego, że jeden z polskich księży postanowił niedawno przywieźć choć kilka ususzonych korzeni tego specyfiku. Na londyńskim Heathrow doszło do skandalu i przetrzepania calutkiego bagażu. Chrzan bowiem wyczuły psy od narkotyków i dostały kociokwiku. Biedny księżulo (jak, do diaska, jest po angielsku chrzan?!) za nic nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego myli trop psom. Kiedy już uwierzono przerażonemu misjonarzowi, zaczęto wypytywać go, dlaczego właściwie targa przez pół świata tyle korzonków. Cóż, odpowiedź musiała być tylko jedna. W końcu narodziła nam się nowa świecka tradycja.