Wyroiło nam się pomysłów na ratowanie UE, a za nimi ruszyła miażdżąca krytyka ze strony partii izolacjonistycznych, głoszących wyższość interesu narodowego nad europejskim. Błędem byłoby bagatelizowanie ich głosu, mogą bowiem zdobyć posłuch i storpedować w referendach nowy traktat europejski, a wtedy całościowa reforma Unii legnie w gruzach.
Czas kryzysu wymaga szybkich decyzji – to punkt dla polityków forsujących reformy na zasadzie niemiecko--francuskiego dyktatu zamiast europejskiej koncyliacyjności. Ale kryzys wzmaga też lęk, on zaś każe nam wracać do dobrze znanych struktur, w których czujemy się bezpiecznie – rodziny, wspólnoty lokalnej, narodu. To z kolei punkt dla izolacjonistów, obrońców suwerenności w tradycyjnym jej rozumieniu. To jednak nie jest nawrót nacjonalizmów, które mogą rozsadzić Europę – jak wieszczą współczesne Kasandry. To naturalny proces zamykania się w kokonie w sytuacji zagrożenia. Wszak europejskie społeczności mają się czego obawiać.
Zmiany traktatowe i pogłębiona integracja, czyli w efekcie przekazanie przez państwa znacznej części suwerenności organom Unii, mogą się okazać konieczne, by ocalało euro. Jego upadek zaś mógłby być gospodarczą katastrofą także dla Polski. Jeśli jednak elity polityczne dokonają zmian odgórnie, bez choćby próby uzyskania na nie zgody myślącej inaczej części europejskich społeczeństw, nowa władza unijna może być przez nie traktowana jako obca, wręcz okupacyjna, co nie wróży najlepiej.
Przykład ogólnonarodowych koalicji od prawa do lewa w Grecji i Włoszech to krok w dobrym kierunku. Do prac nad nową Europą trzeba włączać także polityczną reprezentację ludzi lękających się zmian. Choćby polski PiS czy francuski Front Narodowy – partie bardzo różne, ale żywiące podobne obawy przed zmianami w Europie.
U nas na początek przydałaby się choćby szeroka debata na temat roli Polski w nowej UE, bo wygłaszanie szczytnych deklaracji i opluwanie się w mediach nie polepszy naszej pozycji. Współudział oznacza wszak współodpowiedzialność.