Technologia wywraca do góry nogami media i cały wielki przemysł informacyjny. Wydawcy i koncerny telewizyjno-radiowe nie nadążają z przebudową newsroomów i konstruowaniem nowych modeli biznesowych.
Ale to nie jest podróż w nieznane. Co najwyżej powrót do czasów wolnej wymiany myśli, żywiołowej, zaraźliwej i nieokiełznanej debaty publicznej. Do Acta Diurna, gazetki wywieszanej 130 lat przed naszą erą na Forum Romanum i przekazywanej z ust do ust w całym rzymskim imperium. Do pieśni minstreli opowiadających o męstwie krzyżowców, do mądrości Stasia Gąski – sławnego Stańczyka, nadwornego błazna na dworze Jagiellonów – i jego życiowych prawd powielanych w przysłowiach. Do tablic Marcina Lutra przybitych na drzwiach katedry i dalej przepisywanych w wielu domach w całej Europie, do czasów Paula Revere'ego, który w 1775 objechał konno bostońskie przedmieścia, by zmobilizować obywateli do zrywu przeciwko nadciągającym brytyjskim wojskom.
Tradycyjna gazeta nie dotarłaby na czas, a nawet gdyby, mało kto umiałby ją przeczytać. Internet i jego wszystkie twitterowe czy facebookowe emanacje mają w sobie tę samą żywiołowość, swobodę ekspansji i egalitarność, co prymitywne formy komunikacji sprzed XIX wieku. Duchem sięga do czasów sprzed magnatów prasowych i ich milionowych nakładów zmieniających społeczno-polityczną rzeczywistość.
To, co było siłą wielkich wydawnictw – szybka dystrybucja i niewysoka cena – było jednocześnie główną słabością medialnej cywilizacji, która właśnie kończy się na naszych oczach. Scentralizowane ośrodki produkcji prasy, książek, a z czasem programów radiowych i telewizyjnych były pokusą dla wszystkich chcących sterować opinią publiczną. Najpierw polityków, nieznoszących, gdy krytykowano ich reżimy, a z czasem także wielkich korporacji. Reklamodawców, którzy wykorzystują budżety, aby sterować mediami.
W przyszłości będziemy spoglądali na te ostatnie 200 lat jak na stosunkowo krótki przerywnik w dziejach ludzkości. Na przerywnik, którym były kostyczne modele redakcji przywiązane do miejsca i hierarchicznej struktury działów, sekretariaty o wąskiej specjalizacji i tony przewalającego się papieru. Dziennikarstwo przestanie być specjalistycznym zajęciem. Zawód uprawiać będą ludzie rozmaitych profesji, posiadający unikalną wiedzę i mogący dzielić się nią na najróżniejszych nośnikach. Myśl nie będzie skrępowana przez drukarnie i kolporterów. A przy tak wielkiej dywersyfikacji trudniej będzie o manipulację treściami. Ta romantyczna wizja otwartej cywilizacji medialnej wymaga jednak czegoś więcej niż tylko sprawnej technologii.