Ale nie tylko wydarzenia ostatnich miesięcy każą wreszcie z troską pochylić się nad organizacją opieki nad dziećmi. Obecnie gminy są w tej kwestii pozostawione samym sobie. Przekłada się to na niewielką liczbę chodzących do przedszkola dzieci. A od lat eksperci, politycy społeczni, a nawet liberalni ekonomiści tłumaczą: wydatek na wczesną edukację to inwestycja. I to z oszałamiającą stopą zwrotu. James Heckman, laureat ekonomicznego Nobla z 2000 r., wylicza, że wynosi ona 7 – 10 proc. rocznie. W efekcie, podlicza, przez 65 lat życia dziecka, które ma możliwość wczesnej edukacji, każdy zainwestowany dolar daje 80 dolarów zysku.
Na tym nie koniec. Łatwy dostęp do opieki instytucjonalnej to większa aktywność zawodowa rodziców i dziadków oraz jedno z najlepszych narzędzi polityki rodzinnej. W dobie zapaści demograficznej rzecz nie do przecenienia.
Premier jeszcze we wrześniu rugał gminy za podwyżki opłat, kazał ścigać je wojewodom, mówił, że w budżecie nie ma pieniędzy na wczesną edukację. Dziś wreszcie podejmuje racjonalną decyzję. Tyle tylko, że w ślad za nią powinna pójść likwidacja Karty nauczyciela. Tak aby skutkiem dofinansowania przedszkoli nie była kolejna podwyżka podatków.
W piątek Tusk nie chciał o tym mówić wprost, ale zasygnalizował, że czas zmienić ten relikt PRL. Karta powoduje na przykład, że samorządy muszą zatrudniać na jej podstawie pracujących w przedszkolach opiekunów, przez co przepłacają za świadczone usługi. Nie wspominając już o szkołach, które są bardziej podporządkowane 18-godzinnemu pensum pedagogów niż potrzebom uczniów.
Tak oto na naszych oczach zaczyna się wreszcie rodzić polityka wzmacniająca rodzinę. A zawdzięczamy ją... podniesieniu wieku emerytalnego. Tusk musi wziąć pod uwagę głosy, które nie bez racji wskazują, że dłuższa praca powinna być połączona z polityką dzietności. Szkoda tylko, że dopiero po pięciu latach jego rządów dociera do niego, że rodzina to fundament państwa. Oby znów nie skończyło się na zapowiedziach i kuglowaniu.