Może ta polityczna wstrzemięźliwość wynika ze złych doświadczeń. Aleksander Łukaszenko wydaje się wieczny. Już w połowie lat 90. – gdy został prezydentem i zaraz wykazał się autorytarnymi skłonnościami – mińska opozycja przekonywała zagranicznych dziennikarzy i dyplomatów, że nie przetrwa on następnej zimy. Przetrwał 26 zim i w przyszłym tygodniu chce sobie zapewnić kolejnych kilka w wyniku wyborów-niewyborów.
Przez ponad ćwierćwiecze Polska przerobiła już wszystkie opcje podejścia do Łukaszenki: była marchewka, był kij, były gesty, były przesadnie uprzejme słowa, nawet zachwyty nad ciepłem emanującym z dyktatora, były też działania postrzegane przez nieliczną opozycję albo przez liderów polskiej mniejszości jako zdrada.
Poczucie bezradności nie usprawiedliwia bezczynności. Aleksander Łukaszenko może to traktować jako zachętę do krwawej rozprawy z ludźmi zmęczonymi jego władzą. Zwykłymi zniechęconymi, zrozpaczonymi, czującymi upokorzenie Białorusinami, bo to oni odważyli się masowo wyjść na ulice i śpiewać z nadzieją pieśń Jacka Kaczmarskiego o murach, które runą i pogrzebią stary świat. Śpiewać po rosyjsku lub białorusku – kolejność zgodna z rozpowszechnieniem znajomości języka.
To niezwykła pokojowa rewolucja, na której czele stoją dzielne kobiety. – Nie jestem liderem, jestem symbolem zmian na Białorusi – mówi w wywiadzie w dzisiejszej „Rzeczpospolitej" najbardziej znana z nich Swiatłana Cichanouska. Los niespodziewanie postawił ją w roli wyborczej rywalki szefa starego świata Aleksandra Łukaszenki.
Mało jest krajów na świecie, w których czekanie na zmianę przedłuża się tak niemiłosiernie jak na Białorusi, a w naszej okolicy wcale ich nie ma. Bardzo kibicuję Białorusinom, żeby mieli szansę w tych wyborach-niewyborach pokazać, że jej chcą.