Jest ona bardzo ważna w sensie ideologicznym. Bo upowszechnienie wyższego wykształcenia, wszystkie owe głęboko prowincjonalne (ale i metropolitalne) akademie przez ostatnie 20 lat taśmowo wydające dyplomy kolejnym rocznikom dziewczyn i chłopaków, było przecież powszechnie uważane za czołowe osiągnięcie polskiej transformacji.
Przy czym mało kto kwestionował oczywisty fakt, że w porównaniu z wyższym wykształceniem sprzed 20 lat była to parodia akademickiego certyfikatu.
A także i to, że spory odsetek zdobywców tych dyplomów to ludzie, których intelektualne zdolności nie pozwoliłyby nigdy ukończyć normalnych, staroświeckich studiów. Na takie zastrzeżenia odpowiadano w duchu lewicowym, przedstawiając upowszechnienie wyższego wykształcenia - jakiegokolwiek - jako triumf egalitaryzmu. Albo w duchu wolnorynkowym - wrzucanie w gospodarkę kolejnych transz absolwentów, nawet zupełnie byle jakich, miało być podobno niezbędne ekonomicznie. Albo wreszcie w duchu cynicznym - wydłużanie edukacji kolejnych pokoleń miało być po prostu sposobem na dłuższe trzymanie młodych ludzi poza formalnym statusem bezrobotnego i w pewnych organizacyjnych oraz mentalnych ryzach zmniejszających prawdopodobieństwo, że na tle społecznej frustracji popadną w patologie.
Kryzys wymusza weryfikację tej postawy. Można powiedzieć, że Tusk ma tu rację, że pierwszy powiedział, iż król jest nagi. I dlatego jego wypowiedź jest bardzo ważna w sensie ideologicznym.
Ale jest ona istotna też w kontekście politycznym. Bo przecież te kolejne roczniki młodych zdobywców dyplomów szkół wyższych, wartych tyle co matura z lat 80., to w bardzo dużym procencie wyborcy Donalda Tuska właśnie. Co więcej - to ludzie, którym ten wybór polityczny zrósł się często w jedno z dążeniem do osiągnięcia sukcesu materialnego i statusowego - zostania częścią szeroko rozumianej elity.