Dziś na YouTube można znaleźć spoty wyborcze z początku lat 90. Z bieżącej perspektywy wydają się one po prostu zabawne. Dominuje w nich żenująca drętwota, na którą nie sposób inaczej reagować jak śmiechem. Ale to tylko kwestia formy związana z rozwojem technik piarowskich i w ogóle tego wszystkiego, co dotyczy komunikacji między elitą polityczną a szerokimi masami społecznymi.

Janusz Palikot uchodzi za człowieka, który w pewnym sensie zrewolucjonizował polską politykę. Ale bynajmniej nie wprowadził jakichś nowatorskich środków uwodzenia wyborców. Pod tym względem pozostał mało odkrywczy. Szczególnie jeśli punktem odniesienia byłaby dla nas na przykład prezydencka kampania wyborcza Aleksandra Kwaśniewskiego w roku 1995.

Odchudzony kandydat postkomunistów w niebieskich szkłach kontaktowych robił efektowne wrażenie na tle siermiężnego, przaśnego Lecha Wałęsy. W ślady Kwaśniewskiego poszli natomiast w mniejszym lub większym stopniu Donald Tusk i Jarosław Kaczyński. Oczywiście, nie tyle w sensie dbałości o wagę, ile w ogóle korzystania z pracy specjalistów od wizerunku. Inaczej by na polskiej scenie politycznej przepadli.

Tymczasem Palikot – z wykształcenia filozof – dokonał przełomu pod względem traktowania polityki. Stanowi ona dla niego pole eksperymentów teatralnych. Skandalizującego posła interesuje przede wszystkim absorbowanie emocji tłumu poprzez reżyserowanie spektaklu i granie w nim różnych ról. Istotą działalności Palikota jest naruszanie rozmaitych tabu oraz przekraczanie kolejnych granic moralnych. Chodzi tu więc o świadomą prowokację. Stąd chociażby nieprzebieranie w słowach, gdy padały obraźliwe sformułowania pod adresem Lecha Kaczyńskiego, również tuż po śmierci prezydenta.

Palikot zatem świadomie wszedł w rolę demona polskiej polityki. A ci, którzy dają głośno wyraz oburzeniu jego występami, de facto nakręcają ekstrawaganckiego posła do dalszych wyskoków. Szkoda tylko, że postronni obserwatorzy takich wydarzeń tracą szacunek dla wszelkiego zaangażowania w sprawy publiczne.