Węgry powierzają tę astronomicznie kosztowną operację (tyle samo kosztował tunel pod kanałem La Manche) Rosjanom, którzy zbudowali im pierwsze bloki i mają odpowiednie doświadczenie. To samo zrobili zresztą Finowie, którzy po kiepskich doświadczeniach ? z francusko-niemieckim konsorcjum Areva-Siemens zaprosili Rosatom do budowy swojej elektrowni w Pyhäjoki.
Problem w tym, że energetyka to już od dawna nie tylko czysta technika i nie tylko czysty biznes. To część szerokiej strategii politycznej wykraczającej poza granice państw. Z tego punktu widzenia kolejne kroki podejmowane w tej dziedzinie przez Budapeszt muszą dziwić. Po ubiegłotygodniowej decyzji Węgry najwyraźniej pogodziły się z całkowitym uzależnieniem energetycznym od Rosji. Mają rosyjski gaz, rosyjską ropę, rosyjski atom i 10 mld euro rosyjskiego kredytu na sfinansowanie najdroższego przedsięwzięcia w ich historii. Do tego niedługo będą mieli swój odcinek gazociągu South Stream.
Prawicowi politycy węgierscy, którzy jeszcze nie tak dawno rękami i nogami bronili się przed „dywizją Gazprom", tłumaczą dziś swoje decyzje zwyczajnym pragmatyzmem. Może rzeczywiście takie myślenie jest bardziej racjonalne niż zmagania o coraz bardziej mityczny rurociąg Nabucco i płacenie za obronę Możejek? Na krótką metę zapewne tak. Tyle że w Moskwie działania geostrategiczne planuje się ze znacznie dłuższą perspektywą niż kolejna kampania wyborcza. A nawet dalej niż 30-letni termin spłaty kredytu.
Prędzej czy później muszą się pojawić polityczne odsetki od tych przedsięwzięć. Niezależnie od tego, czy zapłaci je rząd Fideszu, czy jego następcy. Trudno nie zgodzić się z konstatacją analityków Ośrodka Studiów Wschodnich, że kolejne kontrakty to element działań Moskwy mających w dłuższej perspektywie rozbić europejską jedność albo to, co z niej w dziedzinie polityki energetycznej jeszcze zostało. Decyzja Budapesztu na pewno też nie wzmocni regionalnej solidarności Europy Środkowo-Wschodniej.