Wszędzie, gdzie byłem, maluchy krzyczą, machają rękami. W Rwandzie po raz pierwszy zobaczyłem dzieci, które na widok obcego auta wyprężają się na baczność i z powagą salutują.
Od ludobójstwa, jakie dokonało się tu 20 lat temu, nie da się uciec. Napięcie, które do niego doprowadziło, wciąż pulsuje pod skórą tego mikroskopijnego kraju, którego krajobrazy mogłyby się równać z najpiękniejszymi zakątkami Stanów, Kanady czy Szwajcarii.
W Kibeho, na południu Rwandy, gdzie na początku lat 80. miały miejsce jedyne oficjalnie uznane przez Kościół objawienia maryjne w Afryce – turyści, pielgrzymki, zwykłe sanktuaryjne życie. A kilometr dalej inny kościół, do którego bojówki jednego plemienia zapędziły ludzi z drugiego, po czym wyjęły z muru cegły (dziś te miejsca oznaczone są fioletową farbą) i do środka wrzuciły granaty. Obok kościoła – memoriał: olbrzymia, przykryta wielkim namiotem ziemianka, w której na półkach leżą setki czaszek, na kolejnych – równiutko, w rządku: piszczele, na kolejnych poskręcane w agonii zakonserwowane w jakiejś białej substancji (może w wapnie) kompletne mumie pomordowanych.
Znajomy lekarz, jedyny w regionie spec od opieki paliatywnej, mówi, że jego działką nikt nie chce się zająć. Nikt nie chce myśleć o odchodzeniu, o śmierci, młodzi adepci medycyny walą na specjalizacje położnicze. Ludobójstwa (a w zasadzie kilku po sobie następujących) dokonano tu niemal wyłącznie przy użyciu maczet, pałek, siekier. Zastanawiam się, jak ktokolwiek, kto widział coś, co można tu zobaczyć, może kiedykolwiek wziąć do ręki karabin.
Dziś, gdy w Europie dzieją się rzeczy, których się nie spodziewaliśmy kiedykolwiek ujrzeć, gdy bezpośrednio za jedną z naszych granic nasz chory na mocarstwowe urojenia sąsiad atakuje drugiego sąsiada, nie mogę nie zadawać pytania: czy ludzie, którzy o tym decydują, kreśląc mapy geopolitycznych sporów, są w ogóle świadomi tego, co się dzieje na końcu reakcji łańcuchowej, której początkiem jest ich decyzja? Czy mają świadomość, że każdy, choćby jeden, strzał, który padnie, będzie oznaczał śmierć czyjejś bardzo konkretnej miłości, nadziei, przyszłości? Że oznacza hektolitry łez na bardzo konkretnym pogrzebie? Tęsknotę, biedę, depresję w bardzo konkretnej rodzinie? Przerwanie karier, zrujnowanie planów, pogrzebanie w masowej mogile nadziei na wynalezienie nowego leku, genialnych wierszy, muzyki? Zabranie słabemu człowiekowi szansy na świętość? Że rany, jakie dziś swoim gestem zada, goić się będą nie przez tydzień czy dwa, ale przez dwa, trzy, cztery pokolenia?