Właściwie po opublikowaniu taśm „Wprost" trudno się dziwić ministerstwom, że nie chcą się chwalić szczegółami wydatków notabli. Okazało się bowiem, że publiczny grosz jest lekką ręką wydawany na wymyślne dania i drogie wina, a wysokość rachunków za służbowe kolacje może wprawić w osłupienie wyborców pracujących przez cały miesiąc za pensję minimalną.

Może ktoś powiedzieć, że takie podejście to populizm, bo ministrowie nie powinni dziadować. Zgoda, ale w takim razie nie powinni się wstydzić swoich wydatków. A skoro resorty utajniają szczegóły zestawień z kart kredytowych, to znaczy, że ich dysponenci sami czują się nieswojo. Zresztą służbowe karty kredytowe to niejedyny problem z wydawaniem pieniędzy podatników, bo nieraz już pisaliśmy o ogromnych wydatkach polityków na samoloty, benzynę, telefony czy wyposażenie biur poselskich, które zakrawały na rozrzutność.

Jest tylko jeden sposób, by ograniczyć szastanie pieniędzmi podatników – publikowanie, np. w internecie, zestawienia wydatków z kart kredytowych, co proponuje lewica. Zresztą w poprzedniej kadencji, za czasów obecności w rządzie Donalda Tuska Julii Pitery, pełnomocniczki ds. korupcji, tak właśnie było i nikomu korona z głowy nie spadła. Bo ci, którzy nie są rozrzutni, nie mają się czego obawiać. A utracjusze trzy razy się zastanowią, nim zapłacą kilkaset złotych za wino służbową kartą kredytową, mając w tyle głowy, że za kilka miesięcy dowie się o tym każdy wyborca.

Przywrócenie tego zwyczaju wszystkim wyszłoby na dobre ?– i budżetowi państwa, ?i morale tych urzędników, którzy mają skłonność ?do rozrzutności. Nie będą wodzeni na pokuszenie anonimowością wydatków ?z kart kredytowych i dzięki temu ich sumienia pozostaną czyste.