Historycy i publicyści po sto razy rozebrali je na części pierwsze. Ocenili decyzję o jego rozpoczęciu i ludzi, którzy są za nią odpowiedzialni. Padły już chyba wszystkie słowa, które paść powinny, i wiele takich, które można by sobie darować. A jednak gdy nadchodzi rocznica tego zrywu, spory ożywają i są tak gorące, jakby walki na ulicach Warszawy dopiero się zakończyły.

To najlepszy bodaj dowód na to, że Powstanie Warszawskie obchodzi Polaków i jest ważne. Przynajmniej dla wielu z nas. I to wbrew usilnym próbom wypchnięcia go ze zbiorowej świadomości lub pomniejszenia jego znaczenia, w czym do niedawna celowały środowiska lewicowo-liberalne.

W przywracaniu legendy zrywu niebagatelną rolę odegrał śp. Lech Kaczyński, który jako prezydent stolicy zdecydował o budowie Muzeum Powstania Warszawskiego. Jednak ani samo muzeum, ani nawet największe talenty marketingowe jego twórców nie byłyby w stanie nic zdziałać, gdyby bój z 1944 roku nie poruszał jakiejś ważnej struny w – mówiąc górnolotnie – polskiej duszy. Nie tylko u warszawiaków.

Parę lat temu 1 sierpnia przejeżdżałam przez Sejny. Nagle usłyszałam ryk syren. Chyba znacznie dłuższy od przepisowej minuty, taki z przytupem. Odruchowo spojrzałam na zegarek. ?Była 17.00 – godzina W. ?Co sprawia, że w małym miasteczku na pograniczu polsko-litewskim ktoś chce czcić to odległe powstanie? Dlaczego chce pamiętać ludzi, którzy szli do walki ze słowami: „naród", „ojczyzna", „honor" – dziś na co dzień wyklinanymi?

Każdy pewnie ma swoją teorię, dlaczego Powstanie Warszawskie działa na wyobraźnię Polaków. Też mam własną. Kiedyś usłyszałam, jak jedna z uczestniczek zrywu tłumaczy: „Nie chcieliśmy umierać na kolanach". Powstańcy odważyli się postąpić tak, jak chyba każdy chciałby się zachować choć raz w życiu. Stanąć z przeciwnikiem twarzą w twarz i powalczyć jak równy z równym, nawet jeśli w nierównej walce. Tylko że nie zawsze musi się to odbywać w wojennych okolicznościach.