Wielkie oburzenie ogarnęło polskich polityków. Po raz kolejny „czwórka" (Francja, Niemcy, Rosja, Ukraina) zastanawia się, jak zakończyć wojnę ?w Donbasie, i po raz kolejny nie ma tam Polski. Nasi politycy oburzają się jednak nie na gospodarzy spotkania, czyli Niemców, ale na Ukraińców. Za to, że nie domagali się, byśmy również przyjechali do Berlina. Dlaczego akurat my? Bo przecież wszyscy wiedzą, że – jak to ujął Jacek Saryusz-Wolski – „jesteśmy adwokatami Ukrainy w Europie" ?(czyli w Unii).
Pomińmy logiczny problem: z adwokatem przychodzi oskarżony, ale w takim wypadku to nie Ukraina powinna nas zapraszać, ale Rosja. Zgódźmy się jednak, że zawsze lepiej wpaść w towarzystwie kolegi na imprezę niechętnych nam ludzi niż samemu. Prawdopodobieństwo dostania po głowie znacznie się bowiem zmniejsza, gdy jesteśmy z przyjazną eskortą.
I tu zaczynają się schody: czy Polska jest przyjazna Ukrainie. Polskie społeczeństwo na pewno tak, dawno nie było u nas wybuchu tak spontanicznej sympatii dla któregoś z naszych sąsiadów. Ale czy przekłada się to na politykę władz? Przykład z ostatnich dni: pod koniec tygodnia do Kijowa napłynęła pomoc wojskowa z Kanady. Okazało się też, że jakieś dostawy broni (i to nie byle jakiej, bo czołgów – tak przynajmniej twierdzi rosyjski MSZ) zdążają do Kijowa z Węgier. Tymczasem u nas będą sądzić ludzi, którzy chcieli przewieźć na Ukrainę kamizelki kuloodporne i hełmy – żałosne w porównaniu z czołgami, prawda?
Można by więc zapytać naszych polityków: dlaczego Ukraina miałaby zapraszać nas, a nie Węgrów?
A tak przy okazji. Gospodarzem spotkania były Niemcy, z którymi nasz rząd utrzymuje wzorcowe stosunki. W takim razie kolejne pytanie do zatroskanych polityków: panowie, dlaczego macie pretensje do Kijowa, że o nas zapomniał, a nie do Berlina?