Lotnicze władze na świecie nauczyły się dużo podczas poprzednich wulkanicznych kryzysów. Kiedy w 2010 roku wybuchł islandzki wulkan Eyjafjallajokul przestrzeń powietrzna nad Europą zamknięta była na ponad tydzień, a ruchy wulkanicznej chmury pokazywane przez norweski Instytut meteorologii śledził cały świat.
Linie lotnicze straciły wówczas pieniądze - łącznie 1,5 mld euro. Bo nie tylko nie mogły latać i zostały zmuszone do oddania pieniędzy pasażerom, ale dodatkowo tym, którzy nie wiedzieli nic o odwołanych lotach i już znaleźli się na lotniskach, musiały zapłacić za wyżywienie i hotele.
Zarabiały europejskie linie kolejowe, bo nagle wypełniły się europejskie pociągi. A chmura „bawiła się" wtedy z przewoźnikami lotniczymi w kotka i myszkę. Wiatr ją miotał z jednego końca Europy na drugi, a europejska kontrola lotów - Eurocontrol na wszelki wypadek nakazała odwołać wszystkie rejsy. Czy była chmura, czy jej nie było. Bo tak było najłatwiej, a ryzyko najmniejsze.
Frustracja linii, które spokojnie mogły wykonywać rejsy np. na trasie Warszawa-Rzym wówczas, kiedy wulkaniczny pył był nad Szkocją i północną Rosją, nie miała granic. A chmura wyglądała niesamowicie - ciemnobrązowa, gruba i rzeczywiście nieprzezroczysta. I to wtedy, kiedy pod naciskiem Międzynarodowego Stowarzyszenia Przewoźników Powietrznych (IATA) już ruszyły pierwsze rejsy.
Podczas ówczesnego wulkanicznego kryzysu dla linii najgorsze było to, że zostały one całkowicie zaskoczone, bo Islandczycy z sobie tylko wiadomych powodów poinformowali o niebezpieczeństwie, kiedy już się wydarzyło. A nie, kiedy się zbliżało i wiadomo było, że jest nieuniknione.