Islandzki wulkan znów grozi wybuchem

Islandzki wulkan grozi ponownie wybuchem. Tyle, że tym razem Islandczycy na bieżąco informują o zagrożeniu. 4 lata temu ujawnili informacje, kiedy pył był już w powietrzu.

Publikacja: 22.08.2014 08:50

Danuta Walewska

Danuta Walewska

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Lotnicze władze na świecie nauczyły się dużo podczas poprzednich wulkanicznych kryzysów. Kiedy w 2010 roku wybuchł islandzki wulkan Eyjafjallajokul przestrzeń powietrzna nad Europą zamknięta była na ponad tydzień, a ruchy wulkanicznej chmury pokazywane przez norweski Instytut meteorologii śledził cały świat.

Linie lotnicze straciły wówczas pieniądze - łącznie 1,5 mld euro. Bo nie tylko nie mogły latać i zostały zmuszone do oddania pieniędzy pasażerom, ale dodatkowo tym, którzy nie wiedzieli nic o odwołanych lotach i już znaleźli się na lotniskach, musiały zapłacić za wyżywienie i hotele.

Zarabiały europejskie linie kolejowe, bo nagle wypełniły się europejskie pociągi. A chmura „bawiła się" wtedy z przewoźnikami lotniczymi w kotka i myszkę. Wiatr ją miotał z jednego końca Europy na drugi, a europejska kontrola lotów - Eurocontrol na wszelki wypadek nakazała odwołać wszystkie rejsy. Czy była chmura, czy jej nie było. Bo tak było najłatwiej, a ryzyko najmniejsze.

Frustracja linii, które spokojnie mogły wykonywać rejsy np. na trasie Warszawa-Rzym wówczas, kiedy wulkaniczny pył był nad Szkocją i północną Rosją, nie miała granic. A chmura wyglądała niesamowicie - ciemnobrązowa, gruba i rzeczywiście nieprzezroczysta. I to wtedy, kiedy pod naciskiem Międzynarodowego Stowarzyszenia Przewoźników Powietrznych (IATA) już ruszyły pierwsze rejsy.

Podczas ówczesnego wulkanicznego kryzysu dla linii najgorsze było to, że zostały one całkowicie zaskoczone, bo Islandczycy z sobie tylko wiadomych powodów poinformowali o niebezpieczeństwie, kiedy już się wydarzyło. A nie, kiedy się zbliżało i wiadomo było, że jest nieuniknione.

Tym razem jest inaczej, bez histerii. Wiadomo już, że od ostatniego poniedziałku doszło do ponad 2 tysięcy wstrząsów ziemi, niektóre z nich nawet o sile 3 stopni Richtera, ale na razie wszystko odbywa się na głębokości 5 km od powierzchni ziemi. Wulkan, który ostatnio wybuchł w 1910 roku jednak wyraźnie się uaktywnia.

Ale chociaż przewoźnicy wiedzą i na bieżąco są informowani o potencjalnym zagrożeniu. Mogą jeszcze skorzystać z ubezpieczeń, tak samo, jak i pasażerowie, którzy będą kupowali bilety. Islandzki Mett Office ostrzega jednak, że pełna erupcja jest możliwa. Instytut odwołał swój samolot patrolowy z regionu Morza Śródziemnego, żeby cały czas monitorować wulkan. A Eurocontrol nieustannie monitoruje sytuację i zapewnia, że teraz jest znacznie lepiej przygotowana do sterowania europejskim ruchem lotniczym, gdyby do wybuchu rzeczywiście doszło.

Szkoda tylko, że ta nauka była taka kosztowna, bo odwołano ponad 100 tysięcy lotów, w tym wiele z nich bez powodu. I za wszystko płaciły linie, chociaż i decyzje Eurocontrol i siły natury są od nich całkowicie niezależne.

Na pocieszenia można tylko dodać, że tym razem nazwa islandzkiego wulkanu jest łatwiejsza do wymówienia. Bo mimo wszystko Bardarbunga, który znajduje się pod lodowcem Vatnajokull prościej jest zapamiętać, niż Eyjafjallajokul.

A Islandczycy, którzy także nauczyli się postępowania w takich wypadkach, jednak nie mają szczęścia. Za każdym razem, kiedy o ich kraju mówi się na świecie, kontekst jest negatywny. A to wojna rybna, kryzys bankowy, wreszcie wybuchu wulkanów. Tym razem jednak przypadek zagrożenia ze strony Barbadunga pokazuje, że ten kontekst może być również pozytywny.

Lotnicze władze na świecie nauczyły się dużo podczas poprzednich wulkanicznych kryzysów. Kiedy w 2010 roku wybuchł islandzki wulkan Eyjafjallajokul przestrzeń powietrzna nad Europą zamknięta była na ponad tydzień, a ruchy wulkanicznej chmury pokazywane przez norweski Instytut meteorologii śledził cały świat.

Linie lotnicze straciły wówczas pieniądze - łącznie 1,5 mld euro. Bo nie tylko nie mogły latać i zostały zmuszone do oddania pieniędzy pasażerom, ale dodatkowo tym, którzy nie wiedzieli nic o odwołanych lotach i już znaleźli się na lotniskach, musiały zapłacić za wyżywienie i hotele.

Pozostało jeszcze 82% artykułu
Komentarze
Jan Zielonka: Wirus megalomanii
Komentarze
Jarosław Kuisz: Polska. Kraj jak z „Żartu” Milana Kundery
Komentarze
Michał Szułdrzyński: Co afera mieszkaniowa mówi nam o Karolu Nawrockim?
Komentarze
Jerzy Haszczyński: Czy Friedrich Merz będzie ukochanym kanclerzem Polaków?
Komentarze
Joanna Ćwiek-Świdecka: Jak sztuczna inteligencja zmienia egzamin maturalny?
Materiał Promocyjny
Lenovo i Motorola dalej rosną na polskim rynku