Dziś już wiadomo, że wojska rosyjskie uczestniczą w konflikcie na wschodzie Ukrainy, bynajmniej nie w roli sił pokojowych. Zajęcie przez nie Nowoazowska oznacza, że Rosja nie poprzestanie na anszlusie Krymu i zamierza przyłączyć do swojego terytorium inne regiony kraju, z którym prowadzi od końca ubiegłego roku coraz bardziej brutalną walkę.

Władimir Putin nigdy nie traktował państwa ukraińskiego podmiotowo, jako odrębnego, suwerennego bytu – to był dla niego zawsze „bratni kraj", którego niepodległość uwarunkowana była zachowaniem na wieczność ścisłych związków z Rosją. I bynajmniej nie jest to myślenie tylko obecnego kremlowskiego establishmentu. W ten sposób Ukrainę postrzega przytłaczająca większość Rosjan. Dla nich wejście wojsk rosyjskich na ukraińskie terytorium to po prostu „bratnia pomoc" dla rosyjskojęzycznych mieszkańców Donbasu. Tych, którzy sprzeciwili się „zdradzieckiej" polityce Kijowa, zamierzającego zaprzedać się zgniłemu Zachodowi.

Mimo że Rosja już od ponad 20 lat nie jest krajem komunistycznym, a ZSRR odszedł do przeszłości, to skojarzenia z „bratnimi" sowieckimi interwencjami na Węgrzech czy w Czechosłowacji wydają się oczywiste. Choć jest różnica, bo w 1956 ?i 1968 roku inwazja sowiecka była oczekiwana tylko przez nielicznych przedstawicieli miejscowego komunistycznego betonu, a dziś na wschodniej Ukrainie rzeczywiście są ludzie, którzy mają nadzieję, że pod skrzydłami Rosji ich sytuacja się poprawi. Przykład Krymu borykającego się z problemami będącymi konsekwencją anszlusu, pokazuje, że tak wcale nie będzie. Zachód ?po raz kolejny okazał się bezradny wobec rosyjskiej gry. Kreml zaś znów dowiódł, że wszelkie umowy międzynarodowe uważa za kawałek papieru, który niewiele znaczy.