Choć w filmach to amerykańscy astronauci podbijają kosmos – a w wolnych chwilach ratują świat przed uderzeniem asteroidy – rzeczywistość wygląda inaczej i dla Amerykanów znaczniej mniej ciekawie. W 2011 r. kosmiczne
wahadłowce zostały wycofane z użytku – ostatni na Międzynarodową Stację Kosmiczną poleciał prom Atlantis. Od tego momentu potężne Stany Zjednoczone nie mogą same wysłać ludzi na orbitę. Muszą o to prosić Rosjan, których przestarzałe, ale za to sprawdzone i tanie Sojuzy dowożą ludzi i towary na stację.
To problem nie tylko wizerunkowy, ale też finansowy. Za jedno miejsce NASA płaci Rosjanom 70 mln dolarów, czyli znacznie więcej, niż kosztowały bilety dla kosmicznych turystów. Dotąd Amerykanie mogli tylko zgrzytać zębami i płacić, bo wyboru nie mieli.
Zaopatrzenie wożą wprawdzie na orbitę prywatne firmy oraz pojazdy europejskie, ale bezpiecznie zawieźć na miejsce ludzi – i z nimi wrócić – mogą dziś tylko Rosjanie. Pozbawieni wahadłowców astronauci czekają zaś na amerykańskie pojazdy produkowane przez amerykańskie firmy. A te na razie pokazywały jedynie makiety. ?W sprawę wplątali się jeszcze Chińczycy, którzy nie dość, że wysyłają sondy na Księżyc i ludzi na orbitę Ziemi, to jeszcze bezczelnie zapowiadają budowę własnej stacji.
Sytuację dodatkowo skomplikowała polityka. Działania Putina na Ukrainie sprawiły, że NASA ogłosiła w kwietniu zamrożenie współpracy z Roskosmosem (Departament Stanu zarzeka się, że nie miał z tą decyzją nic wspólnego). Ale nie wszystkie mosty spalono. Pragmatyzm wziął górę.