Przez kilka miesięcy zachodni dyplomaci patrzyli na Ukrainę przez mińskie okulary. To znaczy głównie się zastanawiali, kiedy uda się zrealizować postanowienia porozumienia (memorandum) zawartego 19 września ubiegłego roku w Mińsku między Ukrainą i Rosją pod patronatem OBWE i podpisanego też przez liderów separatystycznych republik w Donbasie.
Miało zakończyć działania wojenne na wschodzie Ukrainy i na dłuższy czas rozdzielić skonfliktowane strony. Przede wszystkim zaś wyznaczało granicę, też na dłużej, między terenami kontrolowanymi przez Kijów i tymi pod kontrolą separatystów wspieranych przez Moskwę.
Teraz już nikt nie wierzy w Mińsk. Linia wytyczona na mapie Ukrainy cztery miesiące temu jest nieaktualna. Naruszyli ją separatyści z pomocą Rosji, poszerzając „swoje" terytorium o ruiny lotniska pod Donieckiem. Moskwa naruszyła też inne punkty memorandum i w ogóle przestała się przejmować jakimikolwiek umowami – wysyła coraz więcej żołnierzy i sprzętu wojskowego dla swoich podopiecznych na wschodzie Ukrainy.
Dla Rosjan porozumienie z Mińska nie jest już atrakcyjne, nabrali sił i przekonania, że trzeba przystąpić do tego, co od zawsze zamierzali: podporządkowania sobie Ukrainy. Ale spotkała ich niespodzianka. Unia Europejska tym razem dosyć szybko się zorientowała, że zaklęcia o deeskalacji i rychłym wypełnieniu umów z Mińska nic nie dadzą. Pod naciskiem szefa Rady Europejskiej Donalda Tuska po raz pierwszy przywódcy krajów unijnych jednoznacznie ogłosili nie tylko, że Rosja wspiera swoimi żołnierzami separatystów, ale również, że czyni to coraz intensywniej.
Taka deklaracja to wsparcie dla Ukrainy, której parlament w tym samym czasie uznał Rosję za agresora. Kijów symbolicznie zasugerował, że jest gotowy do nowej fazy wojny, do obrony ojczyzny. Jednoczesne pokazanie siły przez UE (rozważającej ostrzejsze sankcje) i Ukrainę może skłonić Putina do przemyśleń.