Pamiętam czasy, kiedy Jarosław Kaczyński z żelazną konsekwencją usuwał z Prawa i Sprawiedliwości wszystkich członków partii, którym postawiono zarzuty, i perorował o kręgosłupie moralnym. Do polityki szło się wedle tego wyznania z pobudek ideowych, a nie dla wpływów i pieniędzy. Potem jednak zmienił zdanie. Uznał, że „ci" za poprzedniej koalicji już się nagrabili i do fruktów należy dopuścić wygłodniałe rzesze sympatyków prawicy. A jeszcze później wziął się za budowę własnej klasy średniej i urzędniczej, rzecz jasna, z kręgu swoich wyznawców.
Dziś musi mieć gorzką świadomość skali nepotyzmu, jaka ciągnie się za jego partią, skoro na siłę forsuje wewnętrzne regulacje o separacji rodzin polityków od publicznych spółek. W jakiś sposób przyznaje się tym samym do winy, a i same regulacje budzą bardziej śmiech i złośliwe uwagi, niż mobilizują działaczy. Granica nieprzyzwoitości dawno została już bowiem przekroczona, jabłko zdążyło już zgnić. I żadna siła nie zawiesi go z powrotem na pachnącej jabłoni.
W cieniu walki z nepotyzmem kryje się jednak innego sortu zgnilizna. To parlamentarny obyczaj dorabiania w kręgach rządowych. Aż 56 posłów i trzech senatorów rządzącej koalicji pracuje w instytucjach centralnych (czyli ok. 60 proc. składu rządu). To zwykle ministrowie, wiceministrowie i rzesza pełnomocników, którzy godzą się na ten „upokarzający" status tylko dlatego, że w ministerstwach nie można zatrudniać więcej niż dwóch sekretarzy stanu, a poseł nie może pracować w administracji z innym statusem.
Pomińmy na chwilę motywację czysto finansową (pensja w administracji państwowej jest znacząco wyższa niż uposażenie posła). Pomińmy również obowiązujący od dawien dawna w Europie model trójpodziału władzy, oddzielający władzę ustawodawczą od wykonawczej (tu PiS narzuca całkiem nowe standardy). Jest jeszcze elementarna uczciwość i rzetelność w funkcji, którą się sprawuje. Albo jest się w pełni zaangażowanym w liczne (i trudne) obowiązki parlamentarne posłem lub senatorem, albo przez 24 godziny haruje się w administracji rządowej. Tak powino być. A jako że stanów idealnych w przyrodzie nie ma, wyjątki od tej zasady winny być nieliczne. Zarezerwowane dla premiera i ministrów. W wielu krajach to zrozumiałe. Ale nie w Polsce. W naszym kraju parlamentarzyści są w rządzie, rząd siedzi w parlamencie, ustawy rządowe są dzięki temu przepychane jako poselskie, a funkcja kontrolna parlamentu nad rządem jest sprowadzona do karykatury.
Żeby było jasne, to nie jest wynalazek PiS. Od 1989 roku to norma, jawne dziedzictwo PRL, gdzie zamiast trójpodziału mieliśmy pełnię władzy jedynej słusznej partii. Czy kiedyś to się zmieni? Miejmy nadzieję, że przyszli depozytariusze władzy wyleczą kiedyś naszą demokrację z tego bałaganu. Przywrócą klarowność ról, wprowadzą godne płace i pełną odpowiedzialność za swoje wybory. Nadzieja matką głupich, ktoś powie. Owszem, ale lepiej mieć matkę, niż pozostawać sierotą.