PiS decyduje się na dymisje tylko wtedy, gdy szuka kozła ofiarnego w sprawie, jaka w jego własnej ocenie może mu politycznie zaszkodzić. Tak było z wiceministrem Jackiem Żalkiem po aferze w NCBiR, a wcześniej z wiceministrem Norbertem Kaczmarczykiem po historii z traktorem, który dostał w prezencie ślubnym. Nie zwlekano też z dymisją Michała Cieślaka z KPRM, który chciał wyrzucić z pracy naczelniczkę Urzędu Pocztowego w Pacanowie. A przez chaos związany z Polskim Ładem stanowisko szybko stracił minister finansów Tadeusz Kościński.

Jednak po ujawnieniu programu Willa+, czyli wielomilionowych dotacji na nieruchomości dla organizacji związanych z PiS, żadnych dymisji nie było, choć był to temat, który żył w mediach społecznościowych i oburzał opozycję. Rządzący jednak szybko się zorientowali, że w logice totalnej polaryzacji sprawa ta może się spodobać ich wyborcom. Wystarczyło, by elektorat PiS uwierzył w narrację, że to żadna afera, tylko polityczne ataki ze strony lewicy zazdrosnej o granty przyznane konserwatywnym think tankom. W dodatku umocniło to wizerunek partii, która dba o swoich, co dla elektoratu PiS jest zaletą, a nie wadą.

Czytaj więcej

PiS szuka resetu na wsi. Dymisja Kowalczyka? „Nie było już wyjścia”

Minister rolnictwa Henryk Kowalczyk jednak musiał odejść, bo nie potrafił przekonująco zrzucić winy na kogoś innego. Jego niedawne oświadczenie, że rolnicy nie zrozumieli jego słów o sprzedawaniu zboża, jeszcze bardziej rozsierdziło producentów rolnych, którzy poczuli, że zarzucono im głupotę. Kowalczyk odpowiedzialność za sytuację z ukraińskim zbożem zalewającym polski rynek próbował zrzucić też na Brukselę. I również nieudolnie. Dlatego winę zrzucono w końcu na niego. I jego obciąży gniew rolników.

Kolejne badania pokażą liderom PiS, czy ta dymisja wystarczy, by ratować poparcie na wsi, czy też potrzebne będą kolejne spektakularne ruchy. Bo na niezadowolenie wsi pół roku przed wyborami PiS nie może sobie pozwolić. A zdanie mediów i opozycji nie ma dlań żadnego znaczenia.