Ustawa dezubekizacyjna ma obniżać świadczenia – emerytury i renty rodzinne – byłym funkcjonariuszom SB i ich rodzinom, najczęściej wdowom, które do dziś z nich korzystają. Nie ma chyba nikogo, kto odważyłby się polemizować z pomysłem zmniejszenia świadczenia komuś, kto długie lata przepracował w aparacie przemocy i pobiera teraz emeryturę w wysokości kilkunastu tysięcy złotych. Ale to tylko niewielki ułamek kilkudziesięciotysięcznej grupy tych, którzy właśnie otrzymują pocztą decyzje o obniżce. A obniżki te często sięgają grubo ponad połowę wysokości świadczenia.
Aby np. wdowa po milicjancie mogła się odwołać do sądu, musi dysponować argumentami. Musi zajrzeć do teczki męża w IPN i sprawdzić, ile lat jej mąż milicjant przepracował dodatkowo także w SB. I czy w ogóle tam pracował. Potem wniosek musi zbadać sąd. Też oczywiście na podstawie świadectw i dokumentów. Ale ministerstwo nie przewidziało na to wszystko dodatkowych etatów ani pieniędzy. Ustawa dezubekizacyjna obciąży wymiar sprawiedliwości, który – jeśli wierzyć partii rządzącej – i tak działa fatalnie. Zgodnie z ustawą wszystkie odwołania muszą teraz trafiać do Sądu Okręgowego w Warszawie, trzeba więc po raz kolejny zmienić prawo, by trafiały do sądów w całym kraju. Wypadałoby też tym razem precyzyjnie policzyć, ilu osób dotyczą obniżki. Na razie wiadomo tylko, że znacznie większej grupy, niż prognozowali autorzy ustawy.
Może gdyby ustawę dezubekizacyjną procedowano w wolniejszym tempie i zastanowiono się nad jej konsekwencjami, to odegrałaby swoją rolę – budowania poczucia sprawiedliwości. Ale tak się nie stało, a przed nami miesiące sądowych batalii o przeszłość i poczucie krzywdy.