Powiedzieć, że politycy ci „nie doceniają" tamtych działań, to zresztą eufemizm. Obaj publicznie zieją niechęcią do naszego kraju. Dali tego dowód w piątek w Kijowie.
W ich emocjonalnych wypowiedziach, które miały dotyczyć tego, jak poprawić stosunki między Kijowem a Warszawą, przewijają się dwa wątki. Po pierwsze historyczny, sprzed drugiej wojny światowej – Polacy traktowali ukraińskich chłopów, w tym rodziców jednego z późniejszych przywódców Ukrainy, „jak bydło". Drugi, współczesny – Polska miała być adwokatem Ukrainy na Zachodzie, a bezczelnie ją poucza, przede wszystkim – i tu wracamy do wątku pierwszego – w sprawach historii.
Próbuję sobie wyobrazić spotkanie, na którym byli prezydenci Polski zapytani o sposoby polepszenia relacji z Berlinem opowiadaliby, jak ich przodkowie byli traktowani przez Niemców w czasie okupacji. I nie starcza mi wyobraźni. A przecież złego postępowania przedwojennych „polskich panów" wobec Ukraińców nijak nie da się porównać z niemieckimi zbrodniami okresu Trzeciej Rzeszy. I w niczym nie usprawiedliwia ludobójstwa na Wołyniu dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na Polakach – a jest to wydarzenie historyczne, o którym Kijów, czyniący z UPA bohaterów narodowych, nie chce od Warszawy słyszeć.
Rozumiem, że można mieć żal do obecnych polskich władz za ustawę o IPN, w której zakres zarzutów wobec ukraińskich nacjonalistów przechodzi wszelkie granice. Reakcja na – krytykowaną zresztą w Polsce – ustawę też musi mieć jednak swoje granice. Przynajmniej można tego wymagać od byłych prezydentów.
Mam nadzieję, że żadnym politycznym VIP-om w naszym kraju nie przyjdzie do głowy, by wziąć udział w licytacji historycznej z Krawczukiem i Juszczenką.