Na pierwszy rzut oka to postawa logiczna: życie polityczne nad Wisłą jest burzliwe i nieprzewidywalne, etaty w administracji kiepsko płatne, a tekę ministra można stracić z dnia na dzień. Komisja zaś daje święty spokój, bajońską pensję i poczucie przynależności do euroelity. W razie potknięcia lub zmiany władzy zawsze można wrócić do przytulnego brukselskiego biura przy rondzie Schumana.

Dla Dowgielewicza to układ wymarzony. Dla czystości polskiego życia publicznego – nie do przyjęcia. Konflikt interesów jest bezsprzeczny: Mikołaj Dowgielewicz z jednej strony reprezentuje rząd Donalda Tuska, z drugiej zaś jest formalnie związany z unijnymi instytucjami, z którymi jako szef UKIE będzie nieuchronnie wchodził w spór. Trudno będzie rozwiać podejrzenia, iż niektóre decyzje Dowgielewicza mogą być podejmowane tak, by nie nadepnąć zbyt mocno na odcisk dawnemu i przyszłemu pracodawcy.

Nie wątpię w kompetencje szefa UKIE i jego zaangażowanie na rzecz promowania polskich interesów w Unii. Powinien jednak podjąć męską decyzję i wybrać jedno miejsce pracy: Warszawę lub Brukselę.