Oczywiście niezależni obserwatorzy, którzy mają skontrolować, czy wybory w Polsce nie są sfałszowane, nie byliby u nas do niczego potrzebni, gdyby nie konflikt polityczny, jaki toczy się nad Wisłą. Konflikt, do którego jedna ze stron najchętniej wciągnęłaby cały świat. W efekcie wpisał się w niego Vaclav Havel, który publicznie zaproponował wizytę obserwatorów w Polsce. A potem opozycja i związani z nią publicyści wychodzili ze skóry, by temat nie zniknął z mediów.
Trudno uwierzyć, że opozycyjni politycy naprawdę obawiają się sfałszowania wyborów przez reżim Kaczyńskich. Jednak udało się to skutecznie zasugerować urzędnikom OBWE i organizacja ta, wbrew zasadzie, że powinna czekać na zaproszenie, sama zaproponowała wysłanie obserwatorów. W ten sposób ta szacowna organizacja – miejmy nadzieję, że bez złej intencji – wkroczyła w samo centrum toczącej się w Polsce politycznej rozgrywki.
Polskie MSZ natychmiast zareagowało, ale nie była to reakcja najmądrzejsza. – Proponowałabym, aby dziennikarze i całe społeczeństwo zjednoczyło się w obronie Polski przed szkalowaniem, z którym mamy do czynienia, a które jest inspirowane przez polską opozycję – mówiła emocjonalnie minister Anna Fotyga. To oburzenie, biorąc pod uwagę polityczny kontekst propozycji OBWE, jest zrozumiałe. Równocześnie jednak nierozsądne i krótkowzroczne.
Obserwatorzy międzynarodowi nic prestiżowi Polski nie ujmą. Niech sobie będą, niech czujnie patrzą, czy nie jest łamane polskie prawo wyborcze i zasady demokracji. Niech pojeżdżą od lokalu wyborczego do lokalu i przy okazji podziwiają piękno polskiego krajobrazu. Żadnego uszczerbku na honorze Polska nie poniesie.
Trzeba zaprosić OBWE nie dlatego, że wybory mogą być sfałszowane, ale dla świętego spokoju. Bo inaczej opozycja i wybitne pióra związanych z nią publicystów będą nadal reanimować tezę o łamaniu demokracji w Polsce. A to jest już nużące.