Święte dla Kościoła i narodu miejsca rosną wraz z nimi, rodzą się z autentycznej potrzeby ducha, potem pomału wchodzą w krwiobieg wspólnoty, stają się częścią jej samoświadomości i na trwałe wpisują się w tradycję. Taki proces może trwać latami, tak jak przez lata rozrastały się, wrastały w świadomość Polaków warszawskie Powązki czy krakowska Skałka.

Tego procesu nie da się przyspieszyć administracyjnymi nakazami. Przymusowe, wbrew woli zmarłych, grzebanie wybitnych patriotów na wielkim placu budowy, jakim wciąż jest (i nie wiadomo, jak długo jeszcze będzie) Świątynia Opatrzności Bożej, nie tylko nie sprawi, że miejsce to będzie traktowane jak panteon, lecz raczej ośmieszy je, i to na wiele lat. Zamiast stać się warszawską Skałką, przekształci się w miejsce przymusowej pośmiertnej zsyłki.

Piszę to z żalem, bo Świątynia Opatrzności Bożej nie powinna się stać naznaczoną piętnem gigantomanii parafialną świątynią dla nowych wilanowskich osiedli, lecz nowym duchowym centrum Warszawy. Zburzone i częściowo tylko odbudowane miasto, a nawet pozbawiony przez hitlerowców i komunistów sporej części własnej tradycji naród potrzebuje miejsc, w których można by poczuć wielkość i znaczenie polskości. I takim miejscem, jako wotum za Konstytucję 3 maja, bez wątpienia mogłaby stać się warszawska świątynia, w której z czasem rzeczywiście zaczęto by chować postacie zasłużone dla Kościoła i Polski.

Ale żeby tak się stało, nie można już na starcie sprowadzać wszystkiego do absurdu. Nie można przyznawać nagród wbrew woli. Szczególnie – wbrew woli zmarłych, tak jak stało się w przypadku ks. Peszkowskiego czy ks. Twardowskiego. W ten sposób szlachetne intencje hierarchów staną się własną parodią. Bo, abyśmy mogli poważnie traktować nowy polski panteon, powinniśmy mieć możliwość wejścia do niego bez robotniczych kasków.