Dyplom MGIMO bywał przepustką do karier wewnątrz nomenklatur krajów bloku sowieckiego. Nie bez przyczyny największe fory przy egzaminach dawano dzieciom komunistycznych prominentów z krajów demokracji ludowej. Dziś trudno orzec, kto z absolwentów owej uczelni może być obiektem rosyjskich nacisków, a w czyim wypadku moskiewskie studia nie niosą ze sobą żadnych zagrożeń dla bezpieczeństwa Polski.
Za czasów minister Anny Fotygi przyjęto w MSZ politykę powolnego, acz konsekwentnego pozbywania się absolwentów MGIMO. Także dlatego, że nawet w latach 70. i 80. zgłaszanie się na studia do Moskwy było dowodem wyjątkowego serwilizmu i chęci robienia kariery w PRL za wszelką cenę. Argumentowano – i słusznie – że do MSZ muszą przyjść nowi ludzie, by zastąpić "mistrzów przetrwania", którzy mocno trzymali się podczas rządów kolejnych ekip III RP.
Dziś – na fali "odzyskiwania MSZ" - uznano, że MGIMO w życiorysie to żaden powód do wstydu. Absolwent tej uczelni został niedawno jednym z urzędników odpowiedzialnych za kadry w resorcie spraw zagranicznych. Obrońcy tej i innych decyzji personalnych twierdzą, że od sprawdzania ich lojalności jest polski kontrwywiad, a fakt ukończenia jakiejś uczelni nie może być ważniejszy od profesjonalizmu.
Warto jednak się zastanowić, czy MGIMOowcy, którzy zdominowali naszą dyplomację, nie stali się kastą niedopuszczającą do MSZ nowych ludzi. I dlaczego - choć od upadku PRL minęło już 18 lat - wciąż mają takie wpływy?
Nominacje dla absolwentów MGIMO mogą zatem budzić niepokój. Minister Radosław Sikorski winien raczej wietrzyć gmach na alei Szucha z dyplomatów z czasów komunizmu, niż promować ich jako reprezentantów normalności po epoce IV RP. Powinien się zastanawiać, jak przyciągnąć do resortu młodych ludzi, którzy po 1989 roku poznali już nieco świat.