Są dwie kategorie kandydatów na gospodarzy. Pierwsza to bogate kraje, gdzie zbudowano już nowoczesne stadiony, do których można szybko dolecieć lub dojechać ekspresowymi pociągami, a po meczu zatrzymać się w przyzwoitych hotelach. Druga kategoria to kraje lub miasta biedne, które nie mają nic, ale liczą, że dzięki zorganizowaniu wielkiej imprezy ich sytuacja się poprawi. Polska i Ukraina należą do tej drugiej grupy.
W przyszłym tygodniu minie rok, od kiedy Komitet Wykonawczy UEFA, wbrew logice, jak uważa część zachodniej Europy, i zgodnie z duchem czasu, jak twierdzą inni, przyznał nam organizację Euro 2012. Może UEFA kierowała się troską o rozwój futbolu w Europie Wschodniej, może przekonały ją argumenty ukraińskiego oligarchy Hryhoryja Surkisa, poparte koneksjami Michała Listkiewicza. Jakkolwiek by było - dali nam Euro, a my od roku nie bardzo wiemy, jak z tego prezentu skorzystać.
Mamy na razie pół stadionu (w Poznaniu), a pod trzy pozostałe (w Warszawie, Wrocławiu i Gdańsku) jeszcze nie wmurowano kamienia węgielnego. Kłopoty z oddaniem do użytku części lotniska na Okęciu świadczą o biurokracji towarzyszącej w Polsce niemal każdej inwestycji. A zbadany właśnie przez sanepid stan sanitarny polskich dworców i pociągów woła o pomstę do nieba.
Prezydent UEFA Michel Platini gani nas za opóźnienia, ale jeszcze żadnemu krajowi nie odebrano organizacji Euro, chociaż często prace trwały do ostatnich chwil. Tak było u bogaczy - w Niemczech, Anglii, Szwecji - oraz w skromnej Portugalii przed czterema laty. I u nas też zapewne będzie. Piłka jest po stronie rządzących, to od nich zależy, czy po Euro w Polsce pozostaną tylko stadiony i sportowe wspomnienia, czy też przy okazji futbolowej imprezy uda się zmodernizować kraj. Drugiego takiego pretekstu szybko nie będzie, szczególnie jeśli ten mecz przegramy.