Tymczasem mamy bagatelizowanie sprawy i wyjaśnienia półgębkiem, że profesor uniósł się niezdrową ambicją, bo nie dostał stanowiska na miarę swych oczekiwań.

Politycy sądzą wszystkich podług siebie; ja jednak myślę, że motywy rezygnacji były inne. Profesor London School of Economics po prostu nie ma powodu firmować swoim nazwiskiem fikcji. A zapowiadana reforma coraz bardziej okazuje się, jak wiele innych zapowiedzi tego rządu, przedsięwzięciem pijarowskim, samym pozorem na użytek maluczkich, sprawianiem wrażenia, że coś się dzieje, i to pod kontrolą najlepszych fachowców z Londynu.

Tymczasem nie dzieje się nic, bo nie ma ku temu politycznej woli. Wygląda na to, że profesor Gomułka uwierzył pół roku temu, iż zatrudnia się go do prawdziwej, merytorycznej pracy, która ma Polskę zmienić – a z czasem zorientował się, że to nie jego praca jest potrzebna, lecz nazwisko i tytuł naukowy jako część politycznego marketingu. I nie odpowiada mu to. Bo niby dlaczego miałoby odpowiadać? Nie jest politykiem, lecz naukowcem, ma inne ambicje i inne możliwości.

Nawet najwięksi entuzjaści Tuska zaczynają już przejawiać pewne zniecierpliwienie brakiem jakichkolwiek konkretnych dokonań rządu. Tymczasem – cóż za symbol! – z Kancelarii Premiera wygrużono bibliotekę, by zrobić miejsce dla kolejnej komórki pijarowskiej, zresztą dublującej kompetencje Centrum Informacyjnego Rządu. Coraz bardziej zaczyna do tej ekipy pasować stary kawał z czasów Gierka, że zamiast całej orkiestry mamy tylko sekcję dętą.