Owszem, reputacja USA na arenie międzynarodowej została w ostatnich latach poważnie nadwyrężona. Amerykańska gospodarka straciła nimb najprężniejszej i najbardziej liberalnej. Prezydenturę George’a W. Busha zaś trudno zaliczyć do udanych (choć zapewne zostanie ona oceniona przez historię lepiej, niż oceniają ją dzisiaj lewicowi komentatorzy).
To wszystko nie oznacza jednak, że czasy jankeskiej hegemonii minęły bezpowrotnie. Pod wodzą nowego prezydenta będzie to po prostu hegemonia... innego rodzaju.
Jak zwykł mawiać Bill Clinton, Stany Zjednoczone są „państwem niezbędnym”. Mogą niektórych Europejczyków irytować swoją arogancją, militarną butą i niezrozumieniem innych kultur, lecz nie można bez ich udziału rozwiązać żadnego istotnego dla świata problemu. Nie da się prowadzić wojny z globalnym terroryzmem bez Ameryki. Nie da się bez niej powstrzymać Korei Północnej i Iranu przed zdobyciem broni nuklearnej. Bez wsparcia Waszyngtonu nikt nie zdoła się uchronić przed groźną ekspansją Rosji. Bez Ameryki wreszcie, bez jej pieniędzy, uniwersytetów, ambitnych naukowców i upartych biznesmenów nie jest możliwy postęp cywilizacyjny.
Problem w tym, że ta sama Ameryka straciła w ostatnich latach wiarygodność. Ludzie od Lizbony po Karaczi przestali wierzyć w jej dobre intencje, a George W. Bush – niestety – mocno się do tego przyczynił. Jednak Barack Obama ma dzisiaj tak ogromny kapitał zaufania, że jest w stanie w krótkim czasie tę wiarygodność odbudować. Wystarczy kilka gestów. Rozpoczęcie odwrotu z Iraku, w rozsądnym terminie i na rozsądnych warunkach, mogłoby być jednym z nich. Kolejnym – zlikwidowanie niesławnego więzienia w Guantanamo i zakaz torturowania osób podejrzanych o terroryzm. Przydałoby się również lepsze planowanie operacji w Afganistanie, tak by skutecznie ścigać prawdziwych złoczyńców, a nie bombardować gości weselnych. Nie zaszkodzi też kilka pochlebnych słów o geopolitycznej roli Europy czy o walce z globalnym ociepleniem.
A wówczas wszyscy krytycy Ameryki będą mieli ciężki orzech do zgryzienia. Bo okaże się, że Barack Obama, 44. prezydent USA, tak czy inaczej wciąż jest przywódcą wolnego świata. Innym, słuchającym swoich partnerów, łagodniejszym, ale jednocześnie bardziej wymagającym. Będzie bowiem oczekiwał wsparcia od swoich partnerów, a ci nie będą już mieli wymówki („ten wstrętny Bush”), by mu odmówić.