Nielegalne, ale bezkarne. Kolejne ekipy rządowe nie mają odwagi pociągnąć do odpowiedzialności łamiących prawo związkowców, nic więc dziwnego, że – jak wynika z dzisiejszego sondażu "Rzeczpospolitej" – większość z tych metod Polacy uważają za dopuszczalne.
Poprzednim rządom – Marcinkiewicza i Kaczyńskiego – gorliwie podkreślającym swoją społeczną wrażliwość i bliskie związki z "Solidarnością", do głowy by nie przyszło, żeby postawić się liderom związkowym. Zwycięstwo Platformy dawało nadzieję, że nowy rząd przynajmniej w tej sprawie będzie twardszy.
Niestety – jest chyba gorzej. Czasy Tuska przejdą do historii jako moment, gdy związki zawodowe pierwszy raz w historii III Rzeczypospolitej uzgadniały z trzema klubami poselskimi kształt ustawy. ZNP ze swoim szefem Sławomirem Broniarzem nie tylko zgłosił wniosek grupie posłów (co dopuszcza ustawa o związkach zawodowych), ale w ubiegłym tygodniu regularnie negocjował z PO, PSL i SLD w Sejmie szczegóły dotyczące emerytur pomostowych.
W ten sposób system demokratyczny się degeneruje. To oczywiste, że związkowcy, gdy da się im palec, będą chcieli całą rękę. Taka już ich natura – trudno wilkowi czynić zarzut z tego, że jest wilkiem. Wydaje się więc, że najbardziej winni degeneracji są tchórzliwi politycy. Ci, którzy uważają, że za budżetowe – czyli nasze – pieniądze mogą sobie kupić spokój społeczny i wyborcze sukcesy. I ci, którzy nie rozumieją, że jutro, gdy kryzys na dobre zadomowi się w Polsce, na ograniczenie związkowej wszechwładzy będzie za późno.
Margaret Thatcher, była premier brytyjska, która potrafiła skutecznie okiełznać związkowców, powiedziała kiedyś, iż "podobanie się wszystkim nie jest zajęciem dla polityków". Niestety, jej ideowy spadkobierca Donald Tusk chyba za bardzo chce się podobać.