A przecież w ekonomii istnieje coś, co się nazywa teoria optymalnego obszaru gospodarczego.
Są naukowcy, którzy się tym zajmowali i nadal zajmują – potrafią oni wyjaśnić, kiedy wspólna waluta jest dla całego obszaru korzystna, a kiedy ktoś na niej traci, ktoś zaś jego kosztem w nieuzasadniony sposób zyskuje. Wystarczy poprosić ich o przymierzenie parametrów opisujących polską gospodarkę do gospodarek strefy euro, żeby coś o sprawie wiedzieć.
Tylko że dla większości mediów słowa ekonomistów nie brzmią wystarczająco entuzjastycznie. Stąd infantylizowanie sprawy w stylu "Słowacy lepsi od Polaków!", "Słowacy zarabiają już w euro", tudzież sprowadzanie związanych ze wspólną walutą problemów do tego, "czy wystarczy banknotów w bankomatach" i "o ile zdrożeje filiżanka kawy".
Zapytać fachowców byłoby znacznie łatwiej, niż pytać w referendum społeczeństwo, zwłaszcza że nie wiadomo, o co je pytać. Bo sam kurs na wspólną walutę jest przesądzony, pozostają więc do zadania pytania nader szczegółowe, w rodzaju, czy przyjąć euro szybko czy dopiero kiedy Polska "zbliży się" poziomem gospodarki do Zachodu. Co to znaczy "zbliży się"? Może uzupełnić pytanie diagramem, na którym każdy wyborca zakreśli, jak bardzo musimy się jego zdaniem zbliżyć? Pomijam już kwestię, że według ekonomistów sprawą podstawową nie jest tu "poziom" rozwoju, ale identyczność cyklu koniunkturalnego. A ten okazuje się u nas inny, i jest to akurat powód do radości. Wolę sobie nie wyobrażać, co by się działo, gdybyśmy w chwili wybuchu kryzysu siedzieli w "poczekalni" euro z urzędowo usztywnionym kursem złotego.
[ramka]Skomentuj [link=http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/2009/01/04/kogo-pytac-o-euro/]na blogu[/link][/ramka]