Tego dnia przed gdańskim Pomnikiem Poległych Stoczniowców planowano spotkanie szefów rządów wielu państw - m.in. kanclerz Angeli Merkel - z młodzieżą. Na ten sam dzień w tym samym miejscu związkowcy z "Solidarności" zapowiedzieli manifestacje w obronie stoczni.
I to właśnie ta zapowiedź sprawiła, że Donald Tusk wciągnął na maszt białą flagę. W programie "Tomasz Lis na żywo" oznajmił: "Planowane na 4 czerwca w Gdańsku obchody 20. rocznicy obalenia komunizmu nie dojdą do skutku, jeśli miałyby je zakłócić manifestacje związkowców".
Dzień później, we wtorek współpracownicy premiera zaczęli łagodzić stanowisko swego szefa. Wicepremier Grzegorz Schetyna w "Kropce nad i" nie poskąpił odwagi: "Rząd nie stchórzy i nie odwoła obchodów. Obchody odbędą się w takim stylu, żebyśmy byli z nich dumni. Ale nie ma jeszcze decyzji, gdzie". W środę minister Sławomir Nowak dodał mężnie w TVN24: "Nie zapadła jeszcze decyzja gdzie - w Gdańsku, w Warszawie, czy jeszcze w innym miejscu – zorganizowane zostaną obchody 4 czerwca".
Ale, w jakimś sensie, mleko się już rozlało. Rejterując przed pragnącymi wyrazić swą dezaprobatę związkowcami, premier dopuścił do precedensu na skalę szerszą niż krajowa. Nie przypominam sobie bowiem, aby pod presją groźby przeprowadzenia jakiejś demonstracji odwoływano lub przenoszono obrady G8 czy G20, szczyty Unii Europejskiej albo spotkania Forum Ekonomicznego w Davos. A przecież ludzi pragnących zamanifestować przy takich okazjach swe niezadowolenie są zwykle tysiące.
Gdyby kapitulacja polskiego rządu stała się faktem, gdyby ze strachu przed stoczniowcami wycofano się z obchodów w Gdańsku, mogłoby to nas wszystkich drogo kosztować. Niewykluczone bowiem, a właściwie wielce prawdopodobne, że skuszeni niespotykaną miękkością władz wobec stoczniowców, twardość gabinetu Tuska zechcieliby szybko wypróbować także inni - kolejarze, górnicy, itp. itd. A rachunek za ten uliczny sprawdzian przysyłano by do zapłaty jak zwykle nam - podatnikom.