[b][link=http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/2009/05/24/kiedy-myslenie-boli/]skomentuj na blogu[/link][/b]
Rozwodzą się więc publicyści "Dziennika", jaką to krzywdę wyrządza owej debacie anonimowość i jak niemoralne jest, by oceniał osoby publiczne ktoś, kto sam używa pseudonimu. Tak jakby Kataryna wypisywała anonimowo bluzgi na portalach i forach, a nie uprawiała niezależną, ostrą publicystykę, za jaką w naszym kraju ludzi się zupełnie nieskrywanie szykanuje, gwałcąc nawet niezawisłość uniwersytetów.
Otóż Kataryna to budowany latami znak firmowy. Jeśli wielu ceni ją bardziej niż wylansowanych gwiazdorów mediów, to tylko dlatego, że po prostu uznaje jej komentarze za głębsze, bardziej przenikliwe i lepiej uargumentowane.
Jest u nas duża, może nawet dominująca, grupa odbiorców, którzy są bądź to zbyt leniwi, bądź nie dość mądrzy, żeby samodzielnie ważyć argumenty. Takich ludzi nie obchodzi, co się do nich mówi – ważne, kto mówi. Jeśli mówi autorytet (ktokolwiek go wykreował), klaszczą, jeśli ktoś przez autorytety odrzucany, gwiżdżą i tupią. Dla takich ludzi jedynym zrozumiałym argumentem jest argument nazwiska, które stoi pod tekstem. Dlatego mają swoje gazety lub czasopisma, którym wierzą święcie, nawet gdy dziś piszą jedno, a jutro drugie.
"Dziennik" odwołał się właśnie do tego chorego przyzwyczajenia – nieważne, jak Kataryna argumentuje, my chcemy wiedzieć, kto ona, z jakiej rodziny. I kto jej w ogóle pozwolił komentować rzeczywistość. Jak byśmy inaczej mogli ocenić, czy ma rację?