[b][link=http://blog.rp.pl/wildstein/2009/05/27/przypadek-profesora-m/]skomentuj na blogu[/link][/b]
Od lat walczy ona o większościowe wybory w Polsce, m.in. zebrała w tej sprawie 800 tys. podpisów, i jest ruchem, który budzić może nadzieję, ale nie o niej będzie. Będzie o znanym politologu, profesorze M. Nie przytaczam nazwiska, gdyż chodzi nie o osobę, ale środowisko, które naukowiec ów reprezentuje w sposób wręcz doskonały.
Od momentu przybycia na konferencję widać było dyskomfort, jaki wywołała u niego konieczność obcowania z jej uczestnikami. Swoją postawę steoretyzował, mówiąc – dosłownie – że chętnie wymieniłby "nieudanych polskich obywateli" na kogoś innego. Pomysł upodmiotowienia ich – a temu służyć ma inicjatywa JOW – budzić mógł więc u profesora M. wyłącznie odrazę.
Dopytywany o źródło tak kategorycznych sądów oświecił zebranych, że to po prostu wiedza wywiedziona z empirycznych badań. Ich podstawą są: frekwencja wyborcza, zainteresowanie życiem politycznym, orientacja w formalnie organizujących je zasadach, wiedza o postaciach w nim funkcjonujących i zajmowanych przez nie stanowiskach. Zestawiając te dane, mierzymy jakość obywateli.
Profesorowi nie przyszło do głowy, że odmowa uczestnictwa w wyborach, które nie mają wpływu na rzeczywistość albo choćby nie dają realnej alternatywy, nie musi być przejawem obywatelskiej abnegacji tak jak obojętność wobec potwornie skomplikowanych procedur (np. w UE), których wpływ na rzeczywistość jest znikomy. Z faktu, że frekwencja wyborcza w III RP się obniżała, profesor M. wyciągał jeden wniosek: obywatele się psuli. Nie mogło mu wpaść do głowy, że to elity, do których przynależność demonstrował każdym gestem, zrażają obywateli do uczestnictwa w świecie pozoru.