Jako wyznawcy zasad ładu okrągłostołowego starzy lewicowcy są zgodni, że Polską winna rządzić jedna, silna, umiarkowana partia liberalno-lewicowa z błogosławieństwem głównych państw unijnych. Oczywiście z wykluczeniem prawicy i jakichkolwiek sojuszy z prawicą. Ponieważ nie doczekali się oni sukcesu jakiegoś wymarzonego Centrolewu za rządów Kwaśniewskiego, zraziła ich epoka Millera w SLD, a po aferze Rywina nie zachwyciła Partia Demokratyczna, dziś – ci zimni realiści – wybierają Komorowskiego jako spadkobiercę niegdysiejszej Unii Demokratycznej, a przy okazji jako przeciwnika rozwiązania WSI.
Aleksander Kwaśniewski, Ryszard Kalisz czy Włodzimierz Cimoszewicz faktycznie nigdy nie zaakceptowali przywództwa Grzegorza Napieralskiego w SLD. To dlatego mimo uszu puszczają jego deklaracje, że najlepiej zrealizuje program walki z IV RP. To dlatego Komorowskiego komplementuje Wojciech Jaruzelski. To dlatego ani Kwaśniewski, ani Kalisz palcem by nie kiwnęli, żeby pomóc Napieralskiemu w kampanii. Próba odbudowywania siły SLD obchodzi ich dziś mniej niż załatwienie u Donalda Tuska szefostwa NBP dla Marka Belki czy wprowadzenie Jerzego
Hausnera do Rady Polityki Pieniężnej. Byli jeszcze w stanie zaakceptować ugrzecznionego Wojciecha Olejniczaka, ale Napieralskiego – za zbytnią samodzielność – mogą nie uznać nigdy. Jak się okazuje także na lewicy bariera pokoleniowa stanowi szklany sufit, o który rozbija głowę młody lider SLD.
Teraz Napieralski nie ma już wyjścia – musi dać sobie radę i przetrwać albo po wyborach starsi koledzy podetną mu nogi. Jak mało kto, Napieralski winien teraz trzymać kciuki za wygraną Jarosława Kaczyńskiego. Bo wygrana Komorowskiego może dla niego oznaczać polityczną śmierć.
[ramka][link=http://blog.rp.pl/semka/2010/06/15/gorzki-wtorek-lewicy/]Skomentuj[/link][/ramka]