Bo chyba tylko tym można tłumaczyć, że w pierwszym półroczu 2010 r. powstało o 30 proc. więcej nowych firm niż w poprzednich sześciu miesiącach. Tak dobrze nie było od kilku lat.
Dla rządzących może to być kolejny argument, że kryzys gospodarczy się skończył, więc nie warto się pocić, reformować finansów i ograniczać rozdętych wydatków państwa. Skoro firm przybywa, będzie więcej wpływów podatkowych. Pieniądze więc pojawią się same. Ważne przecież, aby reformy nie zabolały nikogo tu i teraz...
Ten nadmierny optymizm warto jednak ostudzić. Racjonalnie, bez emocji. To prawda – jesteśmy zieloną wyspą dzięki gospodarności Polaków. Jednak nie oznacza to, że wciąż nie grozi nam powrót do głębokiej dekoniunktury. Pamiętajmy, że wzrost liczby nowych firm dotyczy jedynie spółek małych, zatrudniających do dziewięciu pracowników. A to może oznaczać, że przyrost nie będzie stabilny. Być może jest tylko skutkiem faktu, iż duże firmy wypychają swoich pracowników na zewnątrz, zmuszając ich do zakładania własnych spółek. Może być to także efekt sporego wsparcia dla nowych przedsiębiorców przez fundusze unijne.
Złośliwi powiedzą: patrzcie, znów szukają dziury w całym. O co im znowu chodzi? Odpowiadam: chodzi jak zwykle o nasz wspólny narodowy interes. W Niemczech, gdzie wzrost gospodarczy jest najszybszy od zjednoczenia, dyskusja o reformach gospodarczych trwa w najlepsze. Nikt nie mówi, że nie ma sensu racjonalizować systemu finansów publicznych dziś, jeśli skorzystać będziemy mogli na tym dopiero za kilka lub kilkanaście lat.
Reformy zazwyczaj muszą boleć – to prawda. Gdyby były przyjemne, to ich wprowadzanie nie wymagałoby od rządzących odwagi. Warto jednak pamiętać, że jeśli na odwagę nie zdobędziemy się dziś, to z każdym rokiem będzie o nią jeszcze trudniej.