W Polsce lustracja od początku była odrzucana nie tylko przez postkomunistów, ale i przez dużą część obozu solidarnościowego. Elity intelektualne za dogmat wzięły irracjonalną tezę, że teczki są stekiem ubeckich kłamstw. A ponieważ w każdej niemal partii znalazła się jakaś ważna persona z kłopotliwym epizodem współpracy z SB, chęć chronienia "swoich" maskowano pseudoracjonalnymi argumentami typu: "nie da się ustalić, jak było naprawdę".

Wreszcie dzięki znacznemu naciskowi społecznemu w 2000 r. powstał IPN. Od początku żył w pożyczonym czasie. Kompromisowa kandydatura jego pierwszego szefa Leona Kieresa pozwalała uniknąć czołowego zderzenia. Ale z chwilą wybuchu sporu o IV RP na instytut przypuszczono frontalny atak, uznając go za stronę w sporze PiS z PO. W napiętej atmosferze politycznej wojny książkę – zdawałoby się rzecz zwyczajna – opisującą kontakty Lecha Wałęsy z SB Platforma potraktowała niczym próbę zamachu stanu. I w konsekwencji doprowadziła do uchwalenia ustawy zapowiadającej znaczne ograniczenie niezależności IPN.

W dziesiątą rocznicę swego istnienia IPN czeka więc na wyrok. Co prawda po śmierci Janusza Kurtyki i jego adwersarza Arkadiusza Rybickiego w katastrofie smoleńskiej zaciętość Platformy w walce z instytutem osłabła. Ale i historycy IPN też jakoś mniej kwapią się do badania tajemnic epoki "Solidarności" i jej infiltracji przez SB. Powstaje wiele solidnych prac o powojennej partyzantce czy aparacie PRL, lecz chętnych do napisania ambitnej książki stawiającej niewygodne pytania o Sierpień'80 nie widać.

Słowem, IPN zażywa dziś kruchej małej stabilizacji za cenę niedrażnienia polityków. Tyle że ci, którzy IPN nigdy nie zaakceptowali, nadal będą życzyć mu jak najgorzej. Tym bardziej trzeba IPN bronić, bo nawet osłabiony, jest instytucją nie do zastąpienia.