Pierwsze dni bardzo ważnej – także dla Polski – węgierskiej prezydencji w Unii Europejskiej zostały całkowicie zdominowane przez jeden temat, na dodatek kompletnie niezwiązany z planem działania Budapesztu na najbliższe sześć miesięcy.
Ustawa medialna rzeczywiście jest – delikatnie rzecz ujmując – kontrowersyjna. Viktor Orban popełnił poważny polityczny błąd, przygotowując tak dyskusyjne rozwiązania i nie licząc się zupełnie z reakcją opinii publicznej. Teraz to się na nim mści, szkodząc zarówno jego rządowi, jak i ambitnym planom w polityce krajowej oraz europejskiej. Węgierscy urzędnicy rwą sobie włosy z głowy, gdy patrzą, jak ich wielomiesięczna praca jest kwitowana ironicznymi komentarzami.
Wielka szkoda, bo Węgrzy naprawdę solidnie przygotowywali się do przewodzenia Unii. W Budapeszcie przyznają to nawet analitycy bardzo krytyczni wobec rządzącego Fideszu. Z polskiego punktu widzenia plan węgierskiej prezydencji jest ciekawy i istotny. Problem koordynacji polityki gospodarczej, energetycznej czy rolnej jest równie ważny w Budapeszcie jak w Warszawie. Wszak łączy nas wiele wspólnych interesów. Polska powinna więc mocno wspierać tę prezydencję, zwłaszcza że Budapeszt nieustannie daje sygnały woli bliskiej współpracy z Polską.
Nie ignorując obaw węgierskich dziennikarzy, warto skoncentrować się na tym, czemu prezydencja Węgier ma być poświęcona. Powinniśmy bowiem pamiętać, że sprawy, których Orbanowi przez najbliższych sześć miesięcy nie uda się rozwiązać, utrudnią życie nam – przez kolejne pół roku polskiego przewodnictwa.
Niedobrze by się stało, gdyby jedynym problemem, o którym dziś w Europie się rozmawia, była węgierska ustawa medialna. Bo czy deficyty budżetowe państw unijnych lub brakujące interkonektory między systemami gazowymi państw Europy Środkowej, których budowę powinna częściowo sfinansować Unia Europejska, są mniej ważne od upartyjnienia węgierskich mediów? Zwłaszcza że nie zaczęło się ono za rządów Viktora Orbana, co zdają się sugerować europejskie gazety.