I słusznie. Bo bez Osamy bin Ladena świat niekoniecznie będzie bezpieczniejszy, ale będzie lepszy. Nie będzie w nim wielkiego zbrodniarza. Nie będzie symbolu terroryzmu i nienawiści do cywilizacji zachodniej. Śmierć symbolu też jest symbolem. Symbolem tryumfu tak potrzebnym cywilizacji zachodniej przerażonej, że jej spokój i dobrobyt mogą zniszczyć nienawistni szaleńcy z innego kręgu kulturowego. Jest też symbolem ciągłości amerykańskiej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa.
Demokratyczny prezydent Barack Obama wykonuje zadanie postawione przez najbardziej znienawidzonego przez jego elektorat polityka – republikanina George'a W. Busha.
Świat niekoniecznie będzie bezpieczniejszy, zwłaszcza teraz, gdy można się spodziewać ataków odwetowych i walk o przywództwo w osieroconej al Kaidzie. Al Kaida już wcześniej radziła sobie i bez bin Ladena. On ukrywał się w Pakistanie, a jego naśladowcy przygotowywali się do zamachów tysiące kilometrów stamtąd, w Jemenie czy na Saharze.
W dłuższej perspektywie zabicie bin Ladena może być jednak początkiem zamierania al Kaidy i wszelkiego terroryzmu islamskiego na niej wzorowanego. Nie dlatego, że następcy będą mniej bezwzględni i mniej krwawi – bo zapewne nie będą. Ale dlatego, że nie zastąpią go w roli żywego symbolu odwetu części świata islamu za rzekomą zachodnią krucjatę. Pod tym względem, miejmy nadzieję, Osama bin Laden był nie do pobicia.
Sprawiedliwości stało się zadość – tak zabicie bin Ladena oceniali Amerykanie, Barack Obama i jego liberalni zwolennicy. O zwycięstwie sił pokoju i wielkiej satysfakcji mówili przywódcy państw europejskich. Także takich, w których najgorsi terroryści wychodzą z więzień w sile wieku, rozpoczynają nowe życie, realizują się artystycznie. Można zadać pytanie, czy radość z najwyższego wyroku dla megaterrorysty islamskiego nie powinna skłonić do zastanowienia się nad tym, czy w Europie nie za łagodnie karze się najkrwawszych terrorystów i zbrodniarzy?