Głowa państwa nie ma zbyt wiele do powiedzenia w polityce, może co najwyżej wygłosić od czasu do czasu tzw. ważne przemówienie, w którym nakreśli wizję przyszłości ojczyzny, wspomni coś o pokoju na świecie czy globalnym ociepleniu.

Wydawałoby się, że z takimi prerogatywami trudno potknąć się o własne nogi. A jednak Niemcy prześladuje prezydencka klątwa. Wiosną 2010 roku, w połowie drugiej kadencji, do dymisji podał się Horst Köhler. W piątek w jego ślady poszedł Christian Wulff. W obu przypadkach poszło o rzeczy na pozór błahe. Köhler stwierdził w jednym z wywiadów, iż Bundeswehra uczestniczy w zamorskich operacjach militarnych po to, by bronić interesów gospodarczych Niemiec. Oburzyły się media i opozycja, Köhler nie wytrzymał presji i złożył urząd.

Za Wulffem ciągnął się ogon różnych dziwnych układów biznesowych, w jakie zaplątał się jeszcze jako premier Dolnej Saksonii. Do niedawna niemiecka opinia publiczna była przekonana, że biorąc pożyczkę od znajomego biznesmena, prezydent zachował się wprawdzie nieetycznie, ale prawa nie złamał. Ale pojawiły się nowe wątki, a prokuratura skierowała wniosek o uchylenie prezydentowi immunitetu. I Wulff odszedł.

Gdyby przywódcy innych państw Starego Kontynentu mieli podobne poczucie tego, czym jest przyzwoitość w polityce i w którym miejscu kontakty z przedsiębiorcami zaczynają być niebezpieczne, bylibyśmy świadkami lawiny dymisji. Począwszy od Nicolasa Sarkozy'ego, który z francuskim "wielkim biznesem" brata się niemal ostentacyjnie, a skończywszy na José Manuelu Barroso, który kiedyś spędził wakacje na jachcie greckiego armatora. Ten zaś – dziwnym trafem – miał do załatwienia w Brukseli drobny interes. Nie wspominając już o niektórych politykach największego z krajów Europy Środkowo-Wschodniej.