Pech chce, że i tu, i tu korzystam z tej samej firmy: T-Mobile. W niedzielę pognałem do punktu T-Mobile w centrum handlowym, przerażony: wzięto mnie za niesolidnego płatnika. Ale młodzi pracownicy obwieścili: jest awaria nadajników, my też nie możemy dzwonić. Za kilka godzin świat wróci do normy.
I komórka, i Internet to moje narzędzia pracy, także w weekendy. Dopiero późnym wieczorem telefon, ale nie Internet, zaczął czasem łączyć. Uderzyłem do konsultantów firmy. Pierwszy o awarii nie słyszał (choć w punkcie słyszeli), więc usiłował mi radzić, jak się logować. Rozłączyło nas – awaria wróciła. Rano w poniedziałek pani pouczyła, że "technicy mają na rozwiązanie problemu 60 godzin". Po południu działał i Internet.
Nie narzekałem nigdy na T-Mobile, są mili, wybaczają obsuwy w płatnościach. Ostatnio sami zaproponowali tańszą taryfę – bym, jak powiedziano, nie uciekł do konkurencji. Jednak żadnej z obsługujących mnie osób tym razem nie przyszło do głowy powiedzieć w imieniu firmy "przepraszam", choć przez dwa dni płaciłem abonament za nieistniejącą usługę. T-Mobile przysyła mi e-maile, gdy na czas nie płacę. A tu ani słowa wyjaśnienia.
Owszem są gorsi, w Aster City, gdzie mam kablówkę, konsultant na moje protesty, że odejdę do konkurencji, obwieścił: nie odejdzie pan, właśnie kupiliśmy UPC. W T-Mobile jest sympatyczniej. Ale do zachodniej kultury daleko.
Źródeł można szukać różnych: od dziedzictwa PRL po przywołaną przez czekistowskiego konsultanta monopolizację rynku (w komórkach jest z tym lepiej niż w kablówkach). Winny jest pewnie i polski bałagan. Po dwóch dniach dostałem esemesa: "Zgłoszony problem techniczny został rozwiązany". Możliwe, że w samej firmie awaria pozostała częściowo zjawiskiem tajemnym. W weekend się wypoczywa.