Jednak atmosfera w jakiej rząd Donalda Tuska usiłuje obciąć pieniądze wydawane przez państwo na Kościół oraz sposób, w jaki ta operacja jest przeprowadzana, woła o pomstę do nieba.
Najpierw o atmosferze. W ostatnim czasie w niektórych gazetach coraz częściej zaczęły pojawiać się teksty, w których duchownym stawiano szereg zarzutów. Zdarzały się mniej i bardziej sensowne, mniej i bardziej aktualne, ale robiły na czytelnikach wrażenie: było bowiem ich wiele i były formułowane bardzo agresywnym językiem.
Nie chcę przesądzać, że mamy do czynienia ze skoordynowaną akcją rządu i prorządowych mediów. Jednak sytuacja, gdy po medialnych oskarżeniach kilku księży o pedofilię, gabinet Tuska zapowiada zmniejszenie publicznych wydatków przeznaczonych na wsparcie duchowieństwa, jest zwykłą nieprzyzwoitością. Jeśli wśród kapłanów są winni naruszenia prawa, powinni ponieść konsekwencje.
Jednak Kościół w Polsce nie zasługuje na to, aby odnosić się do niego jak do jakiegoś mało znaczącego stowarzyszenia, któremu za karę obcina się granty. Nie powinien być tak traktowany zarówno ze względu na swoje historyczne zasługi, ale też i na bieżącą działalność. Warto wciąż powtarzać: Kościołowi zawdzięczamy ogromne dzieło duchowego wsparcia, którego udziela wierzącym (a jest nimi wciąż ponad 90 proc. Polaków), ale też materialnej pomocy, którą przekazuje potrzebującym, niezależnie od ich wiary i światopoglądu.
Teraz o sposobie, w jaki rząd załatwia tę sprawę. Mam wrażenie, że zabrakło dobrej woli i przyzwoitości. Zamiast publicznie ogłaszać zmniejszenie sumy, którą otrzyma Kościół, można było najpierw omówić tę sprawę z przedstawicielami episkopatu, wypracować jakieś porozumienie, a dopiero potem je obwieścić.