Partyjni liderzy w Polsce są mężczyznami. Niezależnie od tego, czy chodzi o mizoginiczną prawicę, czy o feministyczną lewicę. Nawet Janusz Palikot chyba nie jest kobietą, a co dopiero taki macho jak Leszek Miller. A skoro zarówno przywódcy, jak i większość ich politycznych współpracowników to mężczyźni, trudno się dziwić, że to oni właśnie najczęściej zajmują czołowe miejsca na wyborczych listach i najczęściej są wybierani do parlamentu.
Do feministek jednak ta prosta logika nie przemawia. Mało tego, wietrzą one niemalże spisek wszystkich mężczyzn, którzy – aby sprawować władzę nad światem – wspierają się wzajemnie i nie dopuszczają kobiet do polityki. Owocem takiego sposobu myślenia są dyskutowane wczoraj w Sejmie projekty zmiany prawa wyborczego. Seksistowski spisek mężczyzn ma zostać rozbity przez cudowne narzędzie polityczne zwane suwakiem. Zdaniem feministek i ich sympatyków wystarczy zmusić partie, aby na listach wyborczych umieszczały naprzemiennie kobiety i mężczyzn, a wtedy pęknie z hukiem szklany sufit i do parlamentu dostanie się mnóstwo kobiet. Nie tylko pięknych, ale też mądrych, kompetentnych i ambitnych. Dzięki nim polska polityka będzie w końcu bardziej merytoryczna i pozbawiona agresji...
Być może tak się stanie, choć gdy obserwuję kobiety zaangażowane dziś w politykę, to zaniku agresji nie wróżę. Jednak z tego rodzaju polityczną inżynierią problem jest znacznie poważniejszy – bo ustrojowy. U podstaw filozofii suwaka leży bowiem pogarda dla wyborcy i niechęć do demokracji. Uznanie, że nie tylko partyjni liderzy, ale też przeciętni obywatel i obywatelka są niewystarczająco dojrzali, za mało społecznie uświadomieni, a może także skrzywieni paroma wiekami patriarchalnej dominacji, że sami nie potrafią podjąć właściwej decyzji.
Można zażartować, że niebawem także inne grupy uważające się za politycznie niedoreprezentowane, jak geje, transwestyci, rudzi, otyli (a czasem i rzeczywiście społecznie dyskryminowane – jak choćby ubodzy), będą się domagać swojego miejsca w tym politycznym „zamku błyskawicznym". Ale problem jest poważny – i to jest rzeczywiście groźne – bo kiedy już w jednej sprawie naruszymy zasady demokracji i uznamy obywateli (oraz obywatelki) za na tyle nieodpowiedzialnych, że trzeba im podpowiadać, to zamiast sprawdzonej zwyczajnej demokracji bezprzymiotnikowej będziemy mieli demokrację ułomną, bo zdalnie sterowaną.