A w Polsce z pewnością za takie można uznać apele o rozprawienie się z nadużyciami, jakich dopuszcza się klasa polityczna.
Kiedy więc Platformie Obywatelskiej przydarzyło się coś takiego, jak ostatnia afera z przeznaczaniem pochodzących z państwowego budżetu pieniędzy na wina, cygara i inne przyjemności, na twarzy Donalda Tuska pojawiła się marsowa mina, zwiastująca zrobienie czegoś spektakularnego, aby poprawić wizerunek formacji rządzącej.
I oto dowiadujemy się, że PO planuje wystąpić z inicjatywą, której celem jest likwidacja subwencji dla partii politycznych. Mamy tu kwintesencję platformerskiego populizmu. Wiadomo już, że żadne inne ugrupowanie w parlamencie nie poprze takiego pomysłu, więc nic się nie zmieni. I dobrze.
Trudno nie zgodzić się z Leszkiem Millerem, który na temat hipotetycznej sytuacji braku subwencji powiedział rzecz następującą: „partie będą finansowane przez grupy biznesmenów, będzie korupcja polityczna. Były takie lata, gdzie partie polityczne były finansowane za pomocą cegiełek. Przychodzili biznesmeni z walizką pieniędzy i kupowali takie cegiełki. Nie chcemy wracać do tamtych czasów".
Nie sposób też odmówić słuszności Tomaszowi Lisowi, który całą sprawę skomentował słowami: „Niezależnie od tabloidowego jazgotu i populistycznych umizgów wielu polityków, i to z każdej strony politycznego spectrum, uważam, że nasi najważniejsi politycy zarabiają za mało. Nikt mnie nie przekona, że normalny jest kraj, w którym premier RP zarabia mniej niż dobry reporter Faktów TVN czy Wydarzeń Polsatu. To jest po prostu groteska". Lis dodał, że szef rządu powinien „zarabiać dość, by nigdy nie myśleć o pieniądzach własnych".