9 punktów procentowych przewagi Prawa i Sprawiedliwości nad Platformą Obywatelską w badaniu renomowanej sondażowni rzeczywiście robi wrażenie. Warto jednak zrobić eksperyment i porównać wyniki tego badania z rezultatem wyborów w 2011 roku, a także tych z 2007 r. Potwierdzi się, że sondaże są bezlitosne dla PO. Jednak PiS też nie ma wielkiego powodu do radości.
Po kolei. Sześć lat temu Platforma dostała 41,5 proc głosów, cztery lata później 39 proc. Czwartkowy sondaż daje jej zaś 26 proc. poparcia. Jeśli by więc wybory odbyły się dziś, a prognoza Millward Brown była poprawna, Platforma straciłaby w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy jedną trzecią wyborców. W porównaniu z 2007 rokiem jest to spadek niemal 40-procentowy.
Jeśli dodatkowo zobaczymy, jak w tym samym okresie spadało zaufanie do Donalda Tuska, jak topniały dobre oceny pracy rządu i premiera, uzyskamy obraz gigantycznych strat poniesionych przez rządzącą partię. Czy te straty można odrobić? To pytanie z pewnością zadają sobie liderzy PO. Partia, która rządzi od sześciu lat, ma małą możliwość mobilizowania wyborców składaniem kolejnych obietnic. Polacy też nie są zbytnimi optymistami w ocenie ogólnej sytuacji kraju. Nawet zintensyfikowane wysiłki wizerunkowe i komunikacyjne rządu nie sprawią, że ludzie nagle zachwycą się, w jakim wspaniałym i dobrze urządzonym kraju przyszło im mieszkać.
Ograniczona też jest możliwość chwalenia się przez Platformę sukcesami. Zamieszanie komunikacyjne w Warszawie, bałagan po wejściu w życie ustawy śmieciowej – wszystko to sprawia, że (jak to bywa w długoletnim związku) to, co Polacy kiedyś kochali w Platformie, dziś zaczyna ich złościć.
Z drugiej strony - 26 proc. poparcia to wciąż spory kapitał. Biorąc pod uwagę fakt, że od kilku miesięcy na partię rządzącą zewsząd sypią się gromy, poparcie co czwartego badanego to i tak nieźle. Jeśli PO powstrzyma się od radykalnych błędów i będzie panować nad spójnością przekazu, może próbować przez najbliższe miesiące ten stan posiadania utrzymać. I może jej to wystarczyć.