Informacje docierające z Państwa Środka wskazują na prawdziwy horror ekologiczny: 30 proc. gruntów ornych w kraju jest skażonych metalami ciężkimi, połowa wód powierzchniowych nie spełnia żadnych norm czystości, ponad milion ludzi rocznie umiera z powodu zanieczyszczenia środowiska naturalnego, a siedem z dziesięciu najbardziej zanieczyszczonych miast świata znajduje się właśnie w Chinach. O ile jednak zabójczego działania ołowiu w glebie nie widać, to smog, który regularnie dusi wielkie chińskie miasta z Pekinem na czele, obudził wreszcie Chińczyków. W obawie przed falą niezadowolenia społecznego władze zdecydowały, że rozpoczną program naprawczy porównywalny do amerykańskiego Clean Air Act z roku 1970.

W kraju coraz częściej dochodzi do protestów i buntów, których podłożem jest dramatyczne zagrożenie zdrowia. Po wystąpieniach miejscowej ludności władze musiały przyznać, że tzw. rakowe wioski (osiedla wokół fabryk, w których masowo występuje zapadalność na nowotwory) są w Chinach faktem i coś trzeba będzie z tym zrobić. Pierwsze decyzje już podjęto – od tej pory nie można już uruchamiać szkodliwej dla środowiska produkcji bez instalacji oczyszczających i składowisk uciążliwych odpadów.

Większa troska Chińczyków o własne środowisko może mieć jednak jeden nieprzewidziany efekt. To migracja najbardziej żarłocznego, obliczonego na zyski za wszelką cenę kapitału do najbiedniejszych i zapóźnionych w rozwoju cywilizacyjnym państw regionu – do Birmy, Bangladeszu, Kambodży. Tam nikt nie będzie się przejmował spalaniem węgla, używaniem toksycznych farb czy stosowaniem zakazanych gdzie indziej chemikaliów. Ani pracą po kilkanaście godzin dziennie za równowartość kilku złotych.