Mało było w ostatnich latach osób, z którymi wiązano w polityce tyle nadziei. A i sam Ryszard Petru miał niebywałe atuty w ręku. Ciche poparcie Leszka Balcerowicza. Wsparcie finansowe ze strony średniego i dużego biznesu. Dorobek publicystyczny. Wyszlifowaną w studiach telewizyjnych reputację fachowca i pragmatyka. Szczere zainteresowanie mediów. I ekonomiczną wiedzę, która pozwalała wierzyć, że będzie umiał skutecznie się konfrontować z coraz wyższą falą populizmu.
Właśnie dzięki temu startująca przed poprzednimi wyborami Nowoczesna zebrała na listy niezłe nazwiska i przyzwoite fundusze na kampanię. I tak zrodził się ruch, który nie tylko przez chwilę był nadzieją środowisk rynkowych, ale też, pozbawiając PO sporej części elektoratu, osłabił jej szanse w konfrontacji z idącym do zwycięstwa Prawem i Sprawiedliwością.
Piękna chwila trwała jednak krótko. Złote dziecko polskiej polityki z największej nadziei szybujących w górę sondaży (Nowoczesna miała przez chwilę 20 proc. poparcia), szybko stało się jednym z głównych obiektów prześmiewczych memów w mediach.
Najpierw były „urocze” wpadki językowe, potem sławna „wyprawa” na Maderę, w końcu coraz bardziej żenująca afera obyczajowa, której skutkiem było odsunięcie Ryszarda Petru najpierw od kierowania klubem, a potem pozbawienie go stanowiska przewodniczącego partii. A wszystko ledwie dwa lata po szczęśliwych dla Nowoczesnej wyborach. Tempo iście karkołomne, przez co bohater tego komentarzyka wyrasta na Usaina Bolta w konkurencji klęski politycznej.
Co było dalej? Wszyscy pamiętamy: powolna agonia projektu Nowoczesna, nieudane próby kontynuacji polityki w kole poselskim Liberalno–Społeczni, czy właśnie likwidowanej partii Teraz!. Coraz mniejsze szanse, coraz większa żenada. I wielki finał: oficjalne oświadczenie o wycofaniu się z polityki i powrocie do biznesu.