Wydawcy nie chcą jednak przyznać, że jest to efekt ich wcześniejszych „dokonań". Przez lata bezwzględnie pobierali od rodziców wysokie opłaty, oferując im książki, które często tylko z nazwy były nowe. Stosowali też co najmniej dyskusyjne praktyki „przekonywania" nauczycieli by je wymieniali.
Przypomina to sytuację z zarządzającymi OFE. Także oni bez pardonu, latami, kasowali możliwie wysokie opłaty, a każda wzmianka o ich obniżeniu wywoływała u nich ataki histerii.
Jedni i drudzy skończyli w czarnej dziurze. II filar jest już żywym trupem (stawiam, że zostanie zlikwidowany do końca gdy okaże się, że zostanie w nim ok. 200-300 tys. osób), a wydawców rząd sprowadził do parteru własnym podręcznikiem. Dlaczego tak skończyli? Bo zamiast działać z wyczuciem i umiarkowaniem – tego wymaga sytuacja swoistego partnerstwa publiczno-prywatnego gdzie państwo zapewnia firmie popyt na jej usługę, w związku z czym nie musi ona zabiegać o to na rynku – bezwzględnie żerowali na obywatelach.
Okazało się, że to bardzo krótkowzroczna strategia. Jedyną szansą obrony II filara czy braku, co najmniej dyskusyjnego monopolu na książki wprowadzanego dla I klas przez rząd, byłby opór obywateli. To oni byli dla nich ostatnią linią obrony. Ale jak mieli oni bronić firmy, które wcześniej łamały wobec nas zasady?
Skończyło się zatem tak jak się skończyło. Nikt nie powinien być z tego powodu zadowolony. Sukcesy rządu z likwidacją II filaru i wejścia w rolę wydawców mogą zachęcić go do tego, by monopolizować kolejne obszary naszej rzeczywistości. Na przykład nie będzie zlecał budowy dróg prywatnym firmom – powie, że są za drogie, a w rzeczywistości będzie chodzić o powierzenie kontraktów powoływanym przez siebie podmiotom. Podobnie może być ze zdrowiem czy usługami edukacyjnymi. Tutaj akurat rząd od lat nie chce przyznać pieniędzy prywatnym uczelniom, a „przygoda" z II filarem i wydawcami oddala ten moment.